Hmm, dysponuję wprawdzie niewielką kolekcją tytułów na Nintendo64 (mimo faktu, że nosi ona status mojej ulubionej konsoli), ale lista topowych dla mnie trzech pozycji wygląda następująco (kolejność przypadkowa):
1.
Donkey Kong 64 – cóż, DK w wydaniu N64 jest dla mnie zwierzęcym wcieleniem
Notorious B.I.G i raczej ulubioną maskotką
Nintendo (dosłownie o setne sekundy wyprzedzając Bowsera). Urzeka mnie również stylizacja krajobrazu na wzór tropikalnych wysp, przykładowo z obszaru Karaibów, lub też moich ulubionych Koh Phi Phi. Mogę zaryzykować tezę, że każdy da się skusić eksploracją terenów rysowanych piękną grafiką błękitnej wody, złotej plaży, palm i drinków z kokosów. Noi te teledyskowe YEAH! w wydaniu Donkey Konga, gdy prowadząc
Chevy Impalę dobywa
Colta M1911…tzn. eee kokosowy shotgun.
2.
Majora’s Mask - z
Legend of Zelda łączy mnie więź już od samej genezy grania, czyli otrzymania pierwszego
GameBoy i
Link’s Awakening. Wybór ten wydaje się naturalny, wobec czego ciężko mi wyprowadzić czysto racjonalne argumenty – z ogromnym entuzjazmem podchodzę do mroczniejszej stylistyki przygody i namacalnej zagłady krainy.
3. Niestety (bądź stety) problem mam z wyborem między
Mario Kart, a
Star Wars Racer. Mario Kart umożliwia mi wcielenie się w komicznie wyglądającego Bowsera, zaś nad jakością rozgrywki czuwa znakomity i dalece wciągający
gameplay. Jak wcześniej zostało wspomniane,
Mario Kart dostaje prawdziwego agresora (i nawet dziesięciokrotnie przekroczona dawka
Prozacu nie pomoże) przy lokalnej rozgrywce wieloosobowej.
Star Wars Racer urzeka natomiast piękną grafiką, rozbudowanymi trasami oraz liczbą pilotów do wyboru (z moim ulubionym Sebulbą). Czuć podniosły nastój Gwiezdnych Wojen, ale i bez otoczenia malowanego mieczem świetlnym to wciąż solidny i porządny
racer. Nie wiem, co wybrać – rzuciłbym monetą i prawdopodobnie przed samym lądowaniem na dłoni uświadomiłbym sobie, na czym bardziej mi zależy
.