RetroAge Artykuł, Publicystyka Z notatnika retrozgreda
ArtykułPublicystyka

Z notatnika retrozgreda

Loading

Jestem graczem. Iście szokujące wyznanie prawda? Dzisiaj każdy posiadacz smartfona z Angry Birds na pokładzie może to powiedzieć. Wystarczy dziesięciominutowa partyjka w świątyni dumania. Wrzucam wynik w czeluści internetu i cały świat wie jaki ze mnie hardkor. Ja jednak mam zamiar dać odpór popierdółkowatości i bylejakości… Jestem graczem retro. Graczem retro dosłownie i w przenośni. Gram już od tak dawna, że nie pamiętam jak to jest nie grać. Zaczynałem kiedy z ekranów telewizorów straszył Piątek z Pankracym a serca i umysły rozpalały Commodore 64 i Pegasus. Nie lękajcie się jednak drodzy czytelnicy. To nie jest kombatancki felieton o tym, że drzewiej gry były lepsze, kobiety piękniejsze a wódka mocniejsza. Wspominkowe popierdywanie zostawiam sobie na inną okazje. Nie będzie tez o tym, że jestem znudzony, wypalony i nie chce mi już się grać. Dzisiaj pochylę się nad rozterkami gracza dojrzałego. Takiego co to dom postawił, drzewo posadził i syna spłodził. Tak że teraz już tylko wygodny fotel, pad w dłoń i można grac do woli. Niestety tak pięknie jest tylko w serialach. Prawdziwe życie nieustannie rzuca nam kłody pod nogi i nie pozwala w pełni cieszyć się tym najlepszym pod słońcem hobby.

Wyobraźcie sobie taką oto sytuację. Wracam z pracy sterany jak – nie przymierzając – zwierzę pociągowe. Marząc tylko o gorącej strawie i zimnym piwie. Grzęznąc w gigantycznym korku oczyma wyobraźni widzę leżącą na stole białą kopertę. A w środku owej koperty ONA, gra na którą polowałem na aukcjach internetowych od wielu miesięcy. Zdyszany i z obłędem w oczach wpadam do domu… jest! Jeszcze tylko szybka obiado-kolacja, prysznic, dzieci wpakowane do łóżek i można grać. W tym momencie na scenę wkracza najlepsza z żon i z promiennym uśmiechem przypomina, że dziś mamy czwartek. Pewnie że czwartek myślę sobie, w końcu wczoraj grała Liga Mistrzów czyli była środa, zatem dziś jak nic mamy czwartek. W tym momencie zapala się czerwona lampka, ten przeklęty doktor House. Czwarty dzień tygodnia należy do niego a zaraz potem na TVN Style Trinny i Susannah ubierają Belgię czy inną Wenezuelę. Pewnie wielu z was nie ma pojęcia co to za jedne i powiem wam, lepiej się nie dowiadujcie. Kiedy się tego dowiecie nic już nie będzie takie jak dawniej. No właśnie TVN Style, koszmar wypełniony po brzegi modą, kosmetykami i rzewnymi historyjkami. Wpełza na ekran telewizora w każdej wolnej chwili, strzeżcie się, bo nie znacie dnia ani godziny. Wróćmy jednak do moich zmagań ze Sword Of The Berserk, bo to właśnie ta mocarna pozycja była zawartością tajemniczej białej koperty. Nic to pomyślałem sobie, za chwile weekend to będzie można poszaleć. Niestety w tym przypadku skończyło się na tym, że w niedzielę grubo po dwudziestej drugiej odpaliłem Dreamcasta. Po pół godzinie w tyle głowy zaświtała myśl, chłopie kończ już, jutro trza wstać do roboty. Zapytacie pewnie co robiłem przez cały weekend? W końcu to całe dwa dni wolnego, które można przeznaczyć na granie. Pograłem i to sporo, tyle że na ekranie telewizora zamiast srogiego berserkera beztrosko hasał EyePet. W ten oto przydługi i nieco pokrętny sposób opisałem czego najbardziej mi brak. Otóż brak mi czasu. Czasu żeby zgłębić wyśmienitego drugiego Wiedźmina, dokończyć porzucone w połowie Banjo-Tooie i wreszcie porządnie wymasterować mój ukochany Arsenal w Fifie 12. Tak po prostu pograć na luzie bez nerwowego zerkania na zegarek. A jak wiadomo nie samym graniem człowiek żyje. O cenne godziny wolnego rywalizują tez inni. Z pólek z wyrzutem łypią grzbiety dawno kupionych i ciągle nie tkniętych książek. Dysk komputera puchnie od całych sezonów seriali do obejrzenia. I jeszcze to przeklęta cyfrowa dystrybucja. Ciągle pojawiają się odświeżone klasyki i wielce apetyczne świeżynki. Na aukcjach jak na złość co i rusz wypływają starocie, które warto mieć w kolekcji.

Zastanawiacie się pewnie czy jest jakieś wyjście z tej jakże trudnej sytuacji. Ja postawiłem na dokładną selekcję gier, którym poświęcam uwagę. Staram się odsiać ziarno od plew i cenne godziny poświęcić pozycjom naprawdę wartym zachodu. Po drugie – uwaga teraz będzie szokujące wyznanie – przestałem grać na poziomie trudności hard, extreme i tym podobnych przeznaczonych dla „prawdziwych graczy”. Zostałem każualem w pełnym tego słowa znaczeniu, gram na normalu, a czasami nawet – o zgrozo – na casual! Pewnie teraz wielu czytelników przepełnionych zgrozą doznaje udaru. Stwierdziłem jednak, że ważniejsza jest dla mnie dobra zabawa i miłe spędzenie czasu niż mozolne masterowanie każdego poziomu gry. Jest jeszcze jedna rzecz, którą my żonaci i dzieciaci gracze mamy do zrobienia. A jest to mianowicie edukacja naszych własnych pociech. Moja córka po chwilowej fascynacji EyePetem odkrywa z moją pomocą Zeldę Wind Waker. Gramy sobie powoli i na luzie. Spokojnie uczy się obsługi joypada i reguł rządzących światem gry. Naprawdę jest to niezwykłe doświadczenie przekazać młodemu człowiekowi, że gry to nie tylko smartfony i badziewie z Facebooka. Pokazać że gry wideo to coś fascynującego i magicznego, czasem wzruszającego, ale zawsze zabawnego. I tym jakże optymistycznym akcentem kończę ten felieton, który mam nadzieję rozpocznie cykl tekstów na różne tematy okołogrowe.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.