RetroAge Recenzja, GameCube Conflict: Desert Storm
RecenzjaGameCube

Conflict: Desert Storm

Loading

Sierpień 1990 roku. Wojska irackie atakują Kuwejt i w kilka dni z łatwością przejmują terytorium swojego sąsiada. W odpowiedzi na przywłaszczenie sobie przez Saddama okolicznych pól naftowych, ONZ postanawia ukrócić jego zachłanne zapędy. Dyktator nie kwapiąc się z wycofaniem swojej armii otrzymuje od wojsk Koalicji lekcje pokory. 17 stycznia 1991 roku rozpoczyna się operacja Pustynna Burza, w której będziecie mogli uczestniczyć za sprawą gry Conflict: Desert Storm wydanej m.in. na konsolę Nintendo GameCube.

Gracz zostaje rzucony gdzieś w pustynne tereny Iraku na pograniczu z Kuwejtem i co ciekawe nie otrzymuje od samego początku wszystkich możliwości jakie gra oferuje. Przyczyna jest bardzo prosta. Conflict: Desert Storm to gra typowo taktyczna, w której dowodzić trzeba całą czteroosobową drużyną wojaków. Rozpoczynamy jednak tylko jednym z żołnierzy, którym jest zwiadowca John Bradley, a pozostali będą stopniowo z czasem dołączać do naszej ekipy. Janek który jest naszą startową postacią to pierwszorzędny strzelec i nie obca mu żadna giwera w łapie (w przeciwieństwie do pozostałych członków oddziału), a dodatkowo ma niebagatelny atut w postaci lornetki, która przyda się na otwartej przestrzeni. Postać bardzo wszechstronna i użyteczna w każdym momencie gry, dlatego warto pchać go do najtrudniejszych zadań. Warto tu zaznaczyć, że jeśli wybraliście od początku rozgrywkę multiplayer w trybie kooperacji to pozostali gracze będą musieli spokojnie czekać na dołączenie kolejnych wojaków, wiec mogą nudzić się odrobinę w pierwszych minutach gry. Nowi żołnierze którzy trafiają do drużyny są fajnie wplecenie w fabułę i tak na przykład snajpera Foleya trzeba uwolnić z irackiego więzienia, a Connorsowi (specjaliście od broni ciężkiej) trzeba uratować cztery litery podczas walk w jakimś arabskim mieście. Medyk i inżynier Jones, dołącza dopiero w trzeciej misji, ale też będzie miał swoje pięć minut.

Nasza drużyna składająca się z czterech żołnierzy to siła ogniowa której nie powstydziłby się sam Johny Rambo. Koszą irackie siły lądowe, zmechanizowane i powietrzne niczym rolnik zboże. I jakby tak spojrzeć na końcowe statystyki to okazuje się, że wojnę w Zatoce Perskiej wygrał tak naprawdę Bradley i spółka, a nie F-16 jak się zapierają do dziś Amerykanie. Żebyście jednak nie myśleli, że gra jest łatwa i prosta. Co to, to nie. Można co prawda pójść na żywioł i w wymianie ognia próbować swoich sił, ale szanse na powodzenie takich zagrywek są raczej mizerne, bo wróg strzela co najmniej tak celnie jak my, a do tego ma zazwyczaj przewagę liczebną. Akcję trzeba odpowiednio zaplanować, umiejętnie rozmieszczać swoich żołnierzy w strategicznych punktach i wydawać rozkazy. Mamy możliwość decydowania czy wojacy mają na przykład strzelać do każdego kogo zobaczą, albo czy mają wstrzymywać ogień mimo, że w swoim zasięgu widzą wroga (co pozwala w tym czasie ustawić pozostałych żołnierzy na pozycjach i przygotować akcję). W zasadzie taktyczne planowanie to właśnie cała przyjemność płynąca z Conflict: Desert Storm. Jeśli ktoś będzie forsował inne rozwiązania „na żywioł”, to raczej nie poczuje klimatu tej gry. Zresztą taki, a nie inny styl rozgrywki wymusza na graczu częsta przewaga wroga w postaci jednostek pancernych czy helikopterów. Jakby się nie starać, to w starciu z takim przeciwnikiem nie ma się absolutnie żadnych szans. Jedyny sposób to zajście z boku i likwidacja pojazdu przy uprzednim odwróceniu uwagi wroga przez innego z żołnierzy. Warto w tym miejscu powiedzieć o błędach w grze, które czasem się zdarzają i utrudniają wyraźnie rozgrywkę. Bywają sytuacje, że przeciwnik siedzący na jakiejś wieży strażniczej znajdującej się po drugiej stronie planszy wali do nas sukcesywnie ze swojego AK47 niczym Tom Berenger z M40A1 w filmie Snajper, podczas kiedy my może i byśmy go zdjęli snajperem bez większych problemów, gdyby nie fakt, że go nie widzimy (gra go nie wyświetla fizycznie na ekranie bo jest za daleko). Wystarczy jednak podejść do połowy planszy aby koleś w magiczny sposób pojawił się na wieżyczce i „dał się” w końcu zabić. Bywają też sytuacje że siedzimy zagrzebani w piasku jak surykatki. Tymczasem przeciwnik chodzący sobie po jakimś zadupiu, gdzie widzi kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych wokół siebie, akurat jakimś cudem dostrzega nas, podnosi alarm i wali z kilometra z celnością strzelca wyborowego. Dla odmiany innym razem zdarza się, że można podejść przeciwnika dosłownie na pół metra i zdjąć go nożem (za co są oczywiście specjalne bonusy). Jak widać różnie to bywa z tą sztuczną inteligencją, więc można raz zaplanować świetną operację, a innym razem dostać szału przez błędy występujące w grze.

Sporym utrudnieniem w Conflict: Desert Storm jest ograniczenie mozliwości zapisywania stanu gry do zaledwie dwóch na misję. Wymusza to na graczach taktyczne i przemyślane podejście do rozgrywki i wykonywanie save’u dopiero po jakichś większych partiach misji, kiedy mamy pewność, że rozegraliśmy dany fragment co najmniej dobrze, a ekwipunku starczy nam na resztę operacji. Muszę tu też zaznaczyć, że dwa razy zdarzyła mi się nieprzyjemna sytuacja w której stan gry okazał się uszkodzony. Warto więc zapisywać każdy zapis osobno, aby nie obudzić się z ręką w nocniku.

Misje są różnorodne, począwszy od uratowania emira Kuwejtu, przez zniszczenie jednostek pancernych stacjonujących w jakimś mieście, czy oznaczenie wskaźnikiem laserowym punktu dla bombowców, aż po dywersję w bazie wroga mającą na celu uszkodzenie artylerii przeciwlotniczej. Wszystko to jednak odosobnione przypadki, bo najczęściej (przez ok. 75% gry), będziemy zajęci eksterminacją SCUDów, czyli mobilnych jednostek wyrzutni rakiet. Nic nie ujmując tej radzieckiej myśli technologicznej, która przecież była (i nadal pozostaje) zaawansowaną i niezwykle groźną konstrukcją, to jednak myślę że zmarnowano tu trochę potencjał, bo możliwości dywersji jest z pewnością o wiele więcej.

Broni naliczyłem ponad dwadzieścia rodzajów co jest liczbą niemałą i zapewne satysfakcjonującą dla potencjalnego maniaka militariów. Niestety nie mamy możliwości doboru ekwipunku przed misją, ale w trakcie gry znaleźć można sporo punktów gdzie można znaleźć broń (głównie tą z byłego Układu Warszawskiego). Wyposażenie można też przekazywać dowolnie między sobą, co jest z pewnością ułatwieniem przy planowaniu akcji. Kluczowe są tu apteczki oraz amunicja, które są na wagę złota i zawsze ich brakuje. Warto dodać, że powalony wojak nie ginie od razu, a ma jeszcze chwilę czasu na otrzymanie pomocy. Jeśli w okolicy znajduje się jakiś kompan to gdy tylko nie jesteśmy pod silnym ostrzałem, da się opatrzyć ciężko rannego kolegę i postawić go na nogi by już po chwili mógł wrócić na pole walki.

Graficznie powiem krótko – Conflict: Desert Storm dupy nie urywa. Z drugiej strony, czy włóczenie się po pustyni daje twórcom gry jakieś wielkie pole do popisu? Szarobury piasek wszędzie wokół i od czasu do czasu jakieś skały. Więcej obiektów jest w miastach w których również toczą się walki, ale i tam finezji jakiejś nie dostrzegłem. Prosto, topornie i schematycznie, ale za to czytelnie i przejrzyście. Przeciwnicy poruszają się czasem dość komicznie kalecząc animację przy trafieniu na jakąś przeszkodę terenową ale da się to przeżyć. Jest to po prostu absolutne minimum do tego aby nazwać oprawę graficzną poprawną i dało się grać bez krzywienia pyska na każdym kroku. Dźwiękowo jest tak sobie, bo z jednej strony mamy utwory, które przygrywają w trakcie gry i może jakoś ją urozmaicają, ale są proste aż do bólu. Do tego dochodzą dźwięki z dziwnym pogłosem nagrywane chyba metodą chałupniczą w „piwnicy u dziadka”. Imponuje mi za to spora liczba dźwięków i ich różnorodność. Łatwo rozpoznać po odgłosie z czego do nas sadzi przeciwnik, napotkamy na swojej drodze sporo sprzętu którym można się poruszać bądź wykorzystywać, i jego też możemy rozpoznać zanim go jeszcze zobaczymy. Ciężko przypomnieć mi sobie grę w której siedząc w budynku po dźwięku zorientujemy się czy obok przejeżdża czołg lekki czy ciężki. Spodobało mi się również, że słysząc odgłos obracanej wieżyczki już wiem, że powinienem brać nogi za pas… bo przecież dla zabawy położenia lufy nie zmieniają ot tak sobie. Pod tym względem byłem pod wrażeniem przez większość czasu gry.

Conflict: Desert Storm zyskuje znacznie w trakcie gry w kooperacji – do 4 graczy jednocześnie! W stosunku do wersji z PS2, która tej opcji nie posiada (maksymalnie dwóch graczy), wersja z Nintendo GameCube jest wyraźnie bardziej godna polecenia. Na podzielonym ekranie, grający mogą doskonale ze sobą współpracować. Jednoczesne sprzątnięcie kilku strażników na przysłowiowe „trzy-cztery”, to sam miód. Chciałoby się aby cała gra tak wyglądała, ale nie zawsze warunki terenowe na to pozwalają. Kooperacja to ogromny atut Desert Storma i kto zdecyduje się na rozgrywkę w tym trybie powinien spokojnie dorzucić dwa oczka do grywalności w tabelce z ocenami. Na koniec warto nadmienić, że Conflict: Desert Storm zapoczątkował całą serię gier nastawionej na kooperację, ze słowem „Conflict” w nazwie. Każda następna część podobnie tak jak i ta opisywana, również naszpikowana jest buraczkami, ale każda broni się właśnie opcją współpracy. Osobiście mimo błędów bardzo miło wspominam gierkę i polecam właśnie do gry wspólnie ze znajomymi, bo dla singli będzie to zwykła kolejna strzelanka w wojennym klimacie.

Ocena ogólna

Conflict: Desert Storm

GAMECUBE

Grafika
50%
Dźwięk
60%
Grywalność
70%

Autor

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.