Myślę że większość z was przynajmniej słyszała o czymś takim jak Dragon Quest, dlatego nie będę się tu za bardzo rozpisywał, że jest to jedna z bardziej zasłużonych serii jRPG. Przejdę od razu do sedna, czyli do omówienia jej ósmej części, wydanej w 2004 roku na konsolę Sony PlayStation 2.
Dragon Quest: Journey of the Cursed King to ósma już część sagi Dragon Quest. Niestety była to moja pierwsza styczność z serią, dlatego też grę zrecenzuję z mojego punktu siedzenia, a nie hardkorowego fana serii.
Grafika to jak dla mnie jeden z najmocniejszych elementów tej pozycji. Do czynienia mamy z ślicznym i kolorowym cellshadingowanym 3D pełnym miłych dla oka detali i krągłości. Postacie są bardzo starannie wykonane i bogate w animacje, miasta są żywe i pełne ciekawostek, otwarte tereny bogate w przyrodę nieożywioną i trochę mniej w tą bardziej ruchomą. Trzeba się sporo nachodzić żeby trafić na krowę, lisa albo ptaszka (który nie potrafi latać), wtedy też możemy podziwiać pięknie zrealizowany cykl dnia i nocy. No i Jessica jest miła dla oka. Niestety nie ma róży bez kolców i gra lubi przymulić w otwartym świecie, lub podczas walki z większą ilością przeciwników.
Muzyka jest całkiem niezła, parę kawałków wpadło mi w ucho, a podstawowy motyw podczas walki zaczął mnie irytować dopiero po kilkudziesięciu godzinach. Gra jest częściowo zdubbingowana, a aktorzy dobrze dobrani, choć czasami słychać, że główne postaci podkładają też głos niektórym trzecioplanowym. Zwrócę jeszcze uwagę na jednego z aktorów, który grał bardzo charakterystyczną i dość ważną postać jak kastrat. Doszło do tego, że każda cutscenka z tą postacią kończyła się dla mnie małą traumą, ale już nie wyobrażam sobie żeby mogło być inaczej.
Pod względem fabularnym Dragon Quest 8 jest co najwyżej średnia. Po początkowej dezorientacji można szybko przewidzieć, co ma się wkrótce wydarzyć. W wielkim skrócie: ścigamy złego maga, który rzucił klątwę na tytułowego króla i jego córkę, potem tak z rozpędu ratujemy świat, gramy jeszcze z dwie godzinki i odkładamy grę na półeczkę.
Myślę że najwyższy czas przejść do mechaniki gry, a ta jest wielce retro, lecz zwolnijmy trochę i załatwmy to jak trzeba. Grę przechodzimy kierując głównym bohaterem robiąc to, co powinien robić główny bohater: rozmawiając z przypadkowymi przechodniami, dewastując domy bezbronnych staruszek w poszukiwaniu złota i przedmiotów, czytając książki oraz walcząc z potworami, o czym za chwilę. Od czasu do czasu dane jest nam pokierować także naszym myszo-chomikiem (nic mi nie wiadomo o tym czy jest kosmiczny czy nie) oraz królem Trode. Walki rozpoczynają się na trzy sposoby: poprzez wdepnięcie w mocniejszego przeciwnika, rozpoczęcie cutscenki przed walką z bossem (zwykle można przewidzieć, kiedy taka będzie miała miejsce i się przygotować) lub starożytny random encounter, czyli potwory znikąd.
Walki toczone są w trybie turowym – wydajemy polecenia i nasza dzielna drużyna atakuje przeciwników grzecznie ustawionych w rządku, według kolejności ustalonej przez współczynniki i odrobinę przypadku. Oprócz klasycznych poleceń z grupy atak, obrona, przedmiot, ucieczka, czar dostaliśmy do dyspozycji także dwa nowe, czyli nastraszenie przeciwnika, które przydaje się, gdy nie chce nam się walczyć z dużo słabszymi wrogami, oraz wkurzanie się, które zwiększa naszą siłę w następnej turze. Podobnie jest w przypadku statusów, gdzie oprócz tych całkowicie już oklepanych typu zatrucie, sen czy oślepienie mamy też zauroczenie, oraz grupę statusów wyłączających daną postać z walki na jedną turę, przykładowo drgawki z odrazy, stracenie równowagi z szoku na widok Yangusa wymachującego przed nosem gatkami lub „zarażenie” tańcem. Oprócz wymienionych, celowych akcji jest także szansa, że potwory zagapią się na Jessicę i zapomną co miały zrobić.
Po przegranej walce zostajemy teleportowani do księdza, u którego ostatnio się spowiadaliśmy tracąc połowę naszego złota, lecz nie tracąc zdobytego doświadczenia i przedmiotów. W przypadku wygranej dostajemy doświadczenie, złoto oraz okazyjnie przedmioty. Podczas awansu zostają nam automatycznie przydzielone nowe statystyki i kilka punktów do wydania na specjalizację w określonym rodzaju broni. Gdy mamy wysoki poziom specjalizacji dostajemy dodatkowe umiejętności oraz bonus do obrażeń.
No dobra, jak dotąd wszystko oprócz grafiki jest co najwyżej dobre, a elementy które mogą przykuć na dłużej wykazują wyraźne braki, co zatem sprawiło że spędziłem z Dragon Quest: The Journey of the Cursed King dobre 80 godzin? Odpowiedź brzmi: bezczelny, zboczony humor. Ta gra mogła by spokojnie konkurować z Larrym jeśli chodzi o ilość dwuznacznych gagów, zaczynając od rozmów z najmłodszymi, przez połowę rozmów z właścicielem areny i istnieniem instytucji dla panów o nazwie „Le PufPuf”, gdzie pewna bardzo miła pani robi nam… PufPuf.
Podsumowując Dragon Quest: The Journey of the Cursed King to piękna gra z niezłym soundtrackiem i staroszkolnym gameplayem, przeciętną fabułą, nadrabiająca jej braki wyśmienitymi dialogami. Moim zdaniem, jeśli lubicie albo chociaż trawicie jRPG, warto się nią zainteresować, choćby ze względu na śmiesznie niską cenę.
Dragon Quest: The Journey of the Cursed King
PLAYSTATION 2
Jedna z moich ulubionych gier RPG. Grafika jest przepiękna. Podoba mi się też, że prostota walki na modłe starych jRPG. Nie ma żadnych udziwnień jak w Final Fantasy X.