RetroAge Recenzja, GameCube Medal of Honor: Rising Sun
RecenzjaGameCube

Medal of Honor: Rising Sun

Loading

Co zrobić gdy okazuje się, że temat drugiej wojny światowej w Europie został wyeksploatowany niemal do cna i nie ma już żadnego miejsca, gdzie można by dokopać hitlerowcom? Najprościej będzie wziąć na tapetę ich sojuszników z grona państw osi. Tym razem padło na Japończyków, którzy 7 grudnia 1941 roku zaatakowali amerykańską flotę stacjonującą w Pearl Harbor. Skoro skośnoocy sami proszą się o lanie to nie pozostaje nic innego jak chwycić karabin i wybrać się w słoneczne tourne po tropikalnych wyspach na Pacyfiku. Wszystkie atrakcje czekające na was w trakcie tej podróży znajdziecie w przewodniku zatytułowanym Medal of Honor: Rising Sun. Nie zapomnijcie tylko o środkach przeciwko komarom…

… bo traficie do dżungli gdzie robactwa jest niewiele mniej niż żółtków ukrytych w mysich dziurach. Z dżungli traficie do dżungli, a później do dżungli. Następnie… tak, zapewne już domyślacie się sami, że do dżungli. To słowo będzie powtarzało się tu dość często więc przywyknijcie do tego – Medal of Honor: Rising Sun jest o włóczeniu się po tropikalnych lasach. Cóż można powiedzieć o dżungli? No są tam drzewa, krzaki i to w zasadzie tyle… Ach, są też Japończycy, i to chyba właśnie oni są jedynym powodem dla którego jakiś niekoniecznie rozgarnięty generał wpadł na genialny pomysł by wysłać nas w to zapomniane przez Boga miejsce. Skoro już wiecie, że sztab zaserwował wam lekcję biologii w trakcie której poznacie tropikalną florę wzdłuż i wszerz, to może przyjrzyjmy się w co nas wyposażył. Oprócz kamaszy i plecaka mamy też kompas. Kompletnie bezużyteczny dodajmy, bo w dżungli ścieżki są tak kręte, że nie sposób się połapać. No ale ok., powiedzmy że tata McDonald miał dobre chęci. Zerknijmy na uzbrojenie. Tu pod względem praktycznym jest dużo lepiej chociaż ilość i zróżnicowanie sprzętu wyraźnie rozczarowują. Są pistolety z których i tak nie skorzystamy, granaty przed którymi uciekają absolutnie wszyscy przeciwnicy zanim wybuchną, oraz karabiny na których się skupimy. Springfield oraz M1 Garand doskonałe na duże odległości, szczególnie jeśli trafimy na wersję z dołączonym celownikiem optycznym. Pistolety maszynowe Thompson i Stern, przy czym ten drugi ma wręcz absurdalne możliwości w stosunku do swojego pierwowzoru, bo z automatu sypie z celnością nie gorszą niż snajperka. Całość uzupełniają BAR, oraz japońskie 11i 99 LMG (oba zdecydowanie godne uwagi). Są też shootgun i bazooka, ale w zasadzie oba pozbawione sensu i znaczenia, więc wspominam o nich tylko z obowiązku. Jeśli jesteśmy przy broni, to warto wspomnieć o charakterystycznych dla tej części gry japońskich oficerach, biegający z katanami. Są stosunkowo ruchliwi i ekstremalnie niebezpieczni w bezpośrednim kontakcie. Lepiej odstrzelić ich zanim zbliżą się na odległość kilku kroków, bo w innym wypadku z prędkością światła potraktują nas tak jak kucharz cebulkę – na plasterki.

Poznęcam się trochę nad grafiką, która przez całą grę jest bardzo nierówna. Zdarzają się plansze na których widoki zapierają wręcz dech w piersiach, jak na przykład atak na Pearl Harbor, gdzie bronimy amerykańskiej floty przed atakami japońskich samolotów. Wschód krwistoczerwonego słońca połączony z płonącymi okrętami, kłębami dymu i wybuchami sprawiają, że gracz utwierdza się w przekonaniu, że właśnie gra w pozycję ze ścisłej czołówki tej generacji konsol. Każdy marzyciel szybko jednak zostanie sprowadzony na ziemię, bowiem po chwili czekają go obrzydliwe, monotonne i nieciekawe widoki jaskiń i dżungli, które sprawiają wrażenie robionych „za karę po godzinach” lub w najlepszym przypadku „na odwal”. Rozumiem, że wojna na Pacyfiku prowadzona była przede wszystkim na wyspach porośniętych tropikalnymi lasami, ale przydałoby się odrobinę finezji i polotu. Oczywiście są przebłyski geniuszu, jak dywersja mająca na celu sparaliżowanie ruchu kolejowego wroga, są też misje opierające się na skradaniu, jak również (tu malutki spoiler) paradowanie po japońskim sztabie w niemieckim mundurze. Niestety to nieliczne wyjątki, bo osiemdziesiąt procent gry to włóczenie się po dżungli, gdzie każda lokacja wygląda wręcz identycznie, a różnica jest taka, że raz towarzyszy nam oddział amerykańskich Marines, a innym razem „Krokodyl Dundee” z australijskich sił zbrojnych. Swoją drogą nasi współtowarzysze w klasycznym stylu „skrypty z krypty” przyjmują tyle ołowiu na klatę, że sam Robocop byłby pod wrażeniem, aby potem zginąć zawsze w tym samym miejscu od jednego strzału, tylko po to by gracz mógł zostać osamotnionym bohaterem. Może taka nasza rola bo jako jedyni na Pacyfiku potrafimy używać znalezione menażki i apteczki w celu przywrócenia energii witalnej? Naiwne to i irytujące, ale nie będę się czepiał… ta seria po prostu tak ma.

Stany gry można zapisywać tylko w określonych miejscach, którymi są radiostacje rozstawione tu i ówdzie. Zazwyczaj nie są one widoczne bezpośrednio i trzeba wejść do jakiegoś budynku lub bunkra żeby je odnaleźć. O ile w cywilizowanym terenie jest to w miarę intuicyjne, o tyle w dżungli włażenie w ciemną dziurę, która jest praktycznie niewidoczna z leśnej ścieżki, jest pomysłem lekko nietrafionym. Przez to można zupełnie przypadkiem ominąć kilka punktów zapisu, a po stracie życia i cofnięciu do odległego punktu restartu zupełnie niepotrzebnie męczyć się ponownie w żółtkami.

Dźwiękowo jest na wysokim poziomie. Pompatyczne utwory zagrzewające do boju, jakieś japońskie solówki na fleciku (czy na czym tam oni grają) w formie wstawki od czasu do czasu. Ogólnie utwory pasują do klimatu gry i zagrzewają do walki. Przydałoby się więcej odgłosów dżungli jak na mój gust, ale nie będę się już czepiał.

Ogromną zaletą Medal of Honor: Rising Sun jest możliwość gry w kampanii w trybie kooperacji z drugim graczem. Zabawa przednia i gra z towarzyszem z pewnością zyskuje na atrakcyjności, więc za to jeden dodatkowy punkcik do oceny ogólnej. Największą bolączką gry jest niestety wspomniana już monotonia. Pojedyncze przebłyski ciekawych pomysłów zostały zdominowane przez wszechogarniającą dżunglę, gdzie jak widać twórcy nie mieli chyba pomysłu na to jak poprowadzić rozgrywkę. Absolutny brak koncepcji na układ plansz to prawdopodobnie za słabe określenie. Kolejne korytarze ze ścianami w postaci krzaków przerywane są od czasu do czasu gniazdem karabinów maszynowych, bunkrem, lub wieżą strażniczą. I tak w kółko… aż do znudzenia. Wszystko to nie zmienia faktu, że jednak do żółtków fajnie się strzela, a każdy miłośnik serii zagra w Medal of Honor: Rising Sun z przyjemnością. Ja i tak oceniam ten tytuł stosunkowo dobrze, bo ostatecznie w pamięci pozostały mi te nieliczne aczkolwiek ciekawe oraz wyjątkowe misje… i to właśnie je będę wspominał po latach, a nie zabawę w chowanego z japońcami po lesie. Polecam fanom gatunku, reszta raczej może sobie darować lub odjąć dwa punkty od grywalności przy poniższej ocenie.

Ocena ogólna

Medal of Honor: Rising Sun

GAMECUBE

Grafika
60%
Dźwięk
80%
Grywalność
70%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.