RetroAge Recenzja, Xbox Ninja Gaiden
RecenzjaXbox

Ninja Gaiden

Loading

Ryu Hayabusa, drugi najpopularniejszy (obok Joe Musashiego) shinobi w branży gier wideo, swoje nie-do-końca-skrytobójcze metody likwidowania wrogów przedstawił graczom po raz pierwszy już w końcówce lat 80. Legendarna w pewnych kręgach trylogia scrollowanych gier akcji z jego udziałem – Ninja Gaiden – swe triumfy święciła na królującym wówczas NESie i zaliczana jest do czołowych produkcji „o szlachtowaniu” na owej platformie.

Czym seria wyróżniała się z pośród innych jej podobnych? Cóż, na pierwszy rzut oka właściwie niczym. Jednakże przyglądając jej się nieco bliżej można było dostrzec różnice. Zacznijmy od tego, iż twór koncernu Tecmo, jako pierwsza w historii elektronicznej rozgrywki pozycja na Famicoma, mógł pochwalić się rozbudowaną fabułą, która prezentowana była przy pomocy wysokiej jakości animowanych cut-scenek. Tak, tak, to właśnie pierwsza część trylogii NG jest jednym z popularyzatorów niesłabnącej po dziś dzień tendencji w grach do przekazywania ważniejszych fragmentów scenariusza poprzez filmowe przerywniki. Robi wrażenie, racja?

Jednak nie to stanowiło najważniejszy filar dla współczesnego mitu o Ryu. Nie była to także mechanika zabawy, bowiem ona nie wykraczała poza standardy owego okresu (biegnij w prawo bądź lewo i ubij wszystko co się napatoczy). Czemu zatem Ninja Gaiden przede wszystkim zawdzięcza swój sukces? Poziomowi trudności.
Przygody Hayabusy od zawsze znane były z bardzo brutalnego obchodzenia się z osobą siedzącą przed TV i wymagają naprawdę sporych umiejętności oraz pokładów cierpliwości jeśli planujemy kiedykolwiek dobrnąć do ich końca. To właśnie ten posmak wyzwania stał się głównym czynnikiem, który zapewnił pupilowi Tecmo miejsce w domu każdego szanującego się hardcore’owego gracza, gdzie figurował jako jeden z najważniejszych „członków” rodziny.
Bezgraniczną miłość entuzjastów serii szybko postanowiła wykorzystać Sega, która nabyła prawa do licencji Ninja Gaiden, wypluwając na świat dwie gry pod znanym szyldem. Nie powalały one jakością ale nie były też totalnymi crapami – przyzwoite produkcje, ot co. Niestety szefostwo „Niebieskich” nie poprzestało na wspomnianych próbach dobrania się do portfeli zwolenników Hayabusy.

W 1992 roku rozpoczęto prace nad kontynuacją perypetii ubóstwianego shinobi, ze zobowiązującym numerkiem „IV” w tytule, która to miała być zarazem jego pierwszym występem na 16-bitowych maszynach, a konkretniej Mega Drive’ie. Wtedy to właśnie – dotąd rysująca się w kolorowych barwach – przyszłość Ryu zaczęła ulegać degradacji…
Kiedy wersja preview „czwórki” trafiła w ręce mediów, zupełnie nie pokrywała się z oczekiwaniami – toporne sterowanie oraz przeciętna grafika były zaledwie wierzchołkiem góry lodowej. Najbardziej bolało całkowite odejście od sprawdzonej formuły rozgrywki na rzecz powrotu do arcade’owych korzeni serii (beat ‘em up w stylu Double Dragon). Jaka była tego konkluzja? Zawód na całej linii.
Twórcy wzięli sobie krytykę do serca, co jednak nie zaowocowało naniesieniem jakichkolwiek poprawek a całkowitym skasowaniem projektu z listy wydawniczej. Co więcej, developer niespecjalnie – jak się później okazało – chętny był do ponownego wskrzeszenia Ryu, pozostawiając rzesze fanów samym sobie. Czas mijał, natomiast ninja stworzony przez Hideo Yoshizawe coraz bardziej usuwał się w cień, a pamięć o nim podtrzymywała jedynie wierna grupka zapaleńców z wiarą, że bohater jeszcze powróci mimo wpadki jaką zaliczył przez brak troski swych pomysłodawców. Nadzieja matką głupich? Niekoniecznie. Męki miłośników Ninja Gaiden, po wielu latach cierpień, miały bowiem zostać wynagrodzone. I to w jaki sposób!

„Return of the Ninja Master?”

Pierwszym „sygnałem” dowodzącym tego, że coś zaczyna się dziać w kwestii nowego Ninja Gaiden mogło być pojawienie się Ryu Hayabusy w innej grze Tecmo – wydanej w 1996 roku Dead or Alive. Owa bijatyka 3D, stworzona przez studio Team Ninja, była pierwszym samodzielnym projektem niejakiego Tomonobu Itagakiego, który od 4 lat piastował stanowisko w firmie autorów Rygara. Tytuł odniósł sukces, natomiast bohater NG świetnie wpasował się w realia nowopowstałej marki, robiąc furorę jako jeden z ośmiu dostępnych zawodników . Ale to wszystko było tylko przekąską przed głównym daniem… W 1999 roku Itagaki-san oznajmił światu, że wraz ze swoją załogą pracuje nad nową częścią serii Ninja Gaiden! Jakże wielkim zaskoczeniem była ta informacja – w końcu poprzednia odsłona premierę miała ponad 8 lat wcześniej!
Mimo, że tytuł będąc w fazie developingu kilka razy zmieniał platformę docelową, w końcu odnalazł spokojną przystań, a była nią potężna konsola wkraczającego na rynek Microsoftu – Xbox. To właśnie za jej sprawą świat miał poznać prawdziwą potęgę, niegdyś wielkiego, Ninja Gaiden.

Swoje najmłodsze dziecko Itagaki wraz ze spółką po raz pierwszy zaprezentował podczas E3 w 2002 roku. Wtedy to właśnie jasnym stało się, że niebawem na rynek trafi istny moloch.
W przedstawionym materiale pierwsze skrzypce grała piekielnie szybka sieczka w pełnym trój-wymiarze, która zastąpiła nieco wyświechtany model rozgrywki w 2D. Wrażenie robił także bardzo wysmakowany design, a całego obrazu dopełniała charakterystyczna muzyka oraz totalnie kopiąca zadek, ostra niczym katana, grafika.
Po zobaczeniu tej niewiarygodnie dobrze zapowiadającej się produkcji chyba każdy zapragnął czym prędzej położyć na niej swe łapska. Z czasem taka możliwość się pojawiła – w Japonii do magazynu Famitsu, na początku 2004 roku, dołączana była płytka demonstrująca fragment gotowego już do wydania kodu. Oczywiście nie było to w stanie zaspokoić apetytu wygłodniałych graczy, a tym bardziej przygotować ich na nokaut jakim okazała się pełna wersja produktu. Ta trafiła na półki sklepowe w miesiąc po pamiętnym demie i z miejsca stała się największym – obok sławetnego Halo – tytułem na Xboxa a zarazem jedną z najwspanialszych gier jakie przewinęły się przez paszcze konsol na przestrzeni dwóch dekad.
Panie i panowie, przedstawiam Wam Ninja Gaiden.

„Return of the Master Ninja!”

Trzynaście lat – tyle właśnie przyszło czekać wszystkim zainteresowanym na odrodzenie jednej z flagowych serii Tecmo. Odrodzenie będące ewolucją i rewolucją w jednym. Bowiem gra od Team Ninja wznosi brand NG na zupełnie nowe wyżyny, ale nie stroni także od zaprezentowania kilku własnych pomysłów na to jak może wyglądać współczesny slasher (bo właśnie w tych ramach tytuł się plasuje). Wydaje Ci się, że Devil May Cry to szczyt osiągnięć w tej dziedzinie? A może Twoim faworytem jest Shinobi od Segi? Jeśli tak, to gwarantuję, że po zagraniu w Ninja Gaiden szybko zmienicie swoje zdanie. Hayabusa powrócił ze zdwojoną siłą i nie będzie tolerował żadnych pretendentów do tronu króla gier akcji – bohater dorobił się nowego, bardzo stylowego wizerunku, a jego kipiący furią repertuar błyskawicznych ciosów z miejsca wywołuje przerażenie nawet u białowłosego syna Spardy jak i Hotsumy, którzy zwyczajnie bledną na tle wyrazistości jednego z największych weteranów naszej branży.

„Hayabusa Clan, the modern descendants of the Dragon Lineage.”

Na początku warto zaznaczyć, że tytuł nie ma żadnych fabularnych powiązań z poprzednikami. Co więcej, nowe przygody Ryu Hayabusy osadzone zostały w uniwersum Dead or Alive (w tle przewija się nawet jedna z głównych bohaterek tej bijatyki, Ayane) na wiele lat przed wydarzeniami znanymi z zasłużonej trylogii.
W co też wplątał się tym razem nieustraszony shinobi? Po tym jak jego klan zostaje niemal całkowicie unicestwiony, a strzeżona przez niego potężna broń Dark Dragon Blade skradziona, młody Hayabusa rzuca się w pogoń za siłami zła w celu odzyskania artefaktu i położenia kresu rządom szatańskiego pomiotu. Aby tego dokonać będzie musiał przemierzyć wiele miejsc oraz wykazać się niezwykłymi umiejętnościami bojowymi, gdyż demony jakie staną mu na drodze niezbyt lubują się w pogawędkach przy kawie i ciasteczkach. Tak więc los świata leży w rękach ostatniego potomka Rodu Smoka i to my będziemy musieli pomóc mu doprowadzić szczytną misję do końca.
Historyjka, mimo, iż dość sztampowa, należycie pełni swoją rolę – daje wystarczające uzasadnienie masakry jaką Ryu Hayabusa regularnie urządza sobie na napotkanych wrogach. A uwierzcie mi, że kiedy jego miecz wchodzi w użytek wszystko inne zupełnie traci na znaczeniu.

„The way of the Ninja”

Podczas projektowania rozgrywki Tomonobu Itagaki chyba wszedł w jakieś konszachty z nieczystymi siłami, bowiem aura jaką Ninja Gaiden emanuje jest nienaturalnie uzależniająca. Już pierwsza potyczka w grze daje nam do zrozumienia, że zanosi się na pokaz nie z tej ziemi – niesamowicie intuicyjne sterowanie (X i Y odpowiadają za atak, A za skok, natomiast B za broń dodatkową), natychmiastowe reakcje naszego bohatera na wprowadzane komendy oraz bardzo zadowalające tempo wymienianych szlagów z nieprzyjaciółmi tylko utwierdzają w tym przekonaniu.

Swą wędrówkę Hayabusa rozpoczyna w górskiej Fortecy Ninja i to właśnie tu poznamy podstawowe prawa jakim rządzi się ta produkcja. Kluczowe znaczenie szybko okazuje się mieć umiejętność improwizacji ze strony grającego – nieustannie bowiem stawiać czoła będziemy sytuacjom, które nie przebiegają wedle żadnego schematu. Bezcennej wartości nabierają takie cechy jak refleks, zwinność, spostrzegawczość oraz zdolność natychmiastowego zaadaptowania się do otaczającego nas środowiska, które może przesądzić o powodzeniu naszego zadania. Krótko mówiąc musimy uwolnić w sobie instynkty jakimi odznaczali się prawdziwi wojownicy cienia, bo w innym wypadku polegniemy sromotnie. Developer oczywiście wyposażył nas w niezbędne do przeżycia środki, a mianowicie potężny zestaw technik ofensywnych i – co najważniejsze – defensywnych.
Wpierw przyjrzyjmy się tym drugim pod kategorię których podpada m.in. przewrót oraz jeden z najważniejszych elementów całego systemu walki Ninja Gaiden, blok. A stosować trzeba będzie go naprawdę często ale i z głową, gdyż nawet ta postawa nie gwarantuje nam całkowitej nietykalności. Zaimplementowanie możliwości „bezpiecznego” przyjmowania batów nadaje dziełu Team Ninja znacznie większego strategicznego wymiaru niż może się wydawać, co szczególnie widać gdy próbujemy opierać się wyłącznie na ataku – rezultaty takiego postępowania w 99 przypadkach na 100 przybierają formę napisu „Game Over”. Blok nie tylko chroni nas przed nadlatującymi zewsząd uderzeniami, ale jest także zaczątkiem prowadzenia pewnej ofensywy: wykonywany z odpowiednim timingiem counter attack oraz bardzo przydatny do kontroli dystansu przewrót genialnie sprawdzają się jako startery dewastacyjnych w sile kombinacji. A tych nasz heros posiada od zatrzęsienia.
Ryu w swoim wachlarzu możliwości ma całą masę guard breaków, launcherów, rzutów, juggle’i, air combosów, czarów (tutaj zwane ninpo), ataków ze ścian oraz potężnych ultimate techniques, których stosowanie jest nie tylko efektywne ale przyjemne same w sobie. Sporo tego, czyż nie? Zręczne przeplatanie ataku z obroną stanowi punkt wyjściowy do jakiegokolwiek, nawet minimalnego, progresu, a przy tym zapewnia niesamowite wrażenia estetyczne – ostatni z członków klanu Haybausa prowadzony przez dobrego gracza jest fundatorem jednego z najbardziej spektakularnych widowisk jakie można zobaczyć na konsolach! Nasz ninja z wielką gracją manewruje między napotykanymi monstrami, demonstrując im swój „taniec śmierci” podczas którego w błyskawicznym tempie żongluje posiadanymi technikami, kpi sobie z praw fizyki, a i nie omieszka nam zafundować małej lekcji anatomii wysłanników piekieł, których potrafi pozbawić kończyn z precyzją chirurga. Ogląda się to wszystko z nieukrywanym zachwytem, a apetyt rośnie w miarę jedzenia – im dłużej gramy tym mniejszą ochotę mamy na pozostawienie tego spektaklu na dłużej niż choćby 5 minut. I jest to w pełni uzasadnione.

Kilka słów należy się zróżnicowanym rodzajom broni białej i miotanej, które dodatkowo można sobie ulepszać za esencje uzyskane od powalonych oponentów, stanowiące walutę w grze. Tak, Hayabusa będzie siał postrach w zastępach wroga nie tylko za pomocą sztandarowej broni Rodu Smoka – katany Dragon Sword – ale sięgnie także po inne narzędzia zniszczenia.
Przyjdzie nam posługiwać się błyskawicznym nunchaku, ogromną kosą, potężnym mieczem oburęcznym czy też łukiem. Nie muszę chyba mówić jak wielkie pole do popisu stwarza tak bogaty arsenał? Warto także dodać, że każdą bronią walczy się inaczej i mają one zarówno swoje zalety jak i wady, których poznanie zadecyduje o poziomie na jakim będziemy potrafili się nimi posługiwać. Shurikeny czy też wybuchowe kunai, które świetnie sprawdzają się na dystans, są tylko dopełnieniem i tak już bardzo bogatego wyposażenia naszego protagonisty.

Twórcy jednak nie zapomnieli, że gry akcji nie samą walką żyją (choć Ninja Gaiden sprowadzone tylko do tego elementu i tak nie utraciłoby nic ze swego uroku). Poza pojedynkowaniem się, tytuł nie raz podrzuci nam jakąś łamigłówkę do rozwiązania lub też kilka sekcji platformowych, które będą kolejnym wyzwaniem jakie napotkamy na drodze shinobi. Wszystkie trzy elementy bardzo zręcznie połączono i zbalansowano dzięki czemu gra tworzy jedną wielką i zadziwiającą na każdym kroku spójną całość.

Czytając recenzje zachodnich pism branżowych bądź portali internetowych można jednak dojść do wniosku, że tytuł wcale nie jest taki doskonały pod względem gameplay’u na jaki wygląda. W kółko powtarza się kwestia spartolonej kamery oraz – o czym za chwilkę – za wysokiego poziomu trudności. Weźmy najpierw pod lupę rzekomy problem kamery.
Zawieszona ona została tuż za plecami naszego herosa i podąża krok w krok za nami. Nie ma możliwości jej obracania, a jedynym sposobem w jaki możemy wpłynąć na to co nam pokazuje jest jej manualne centrowanie. Wielu twierdzi, że jest to bardzo uciążliwe (szczególnie przy ogromnym tempie toczonych bojów) i przeszkadza w zabawie. Bzdura.
Po pierwsze, kamera zazwyczaj sama ustawia się w bardzo dobrym położeniu i naprawdę nie ma potrzeby jej korygowania, a po drugie, centrowanie po kilku sesyjkach z Ninja Gaiden samo wchodzi w nawyk stając się naturalnym odruchem w pożądanych momentach. Ja z kamerą nie miałem najmniejszych kłopotów, więc owy „problem” traktuję jako zupełnie wyssany z palca (czyt. nic z czym dobry gracz nie mógłby sobie poradzić).
Co natomiast ze „zbyt wyśrubowanym poziomem trudności”? Hm… Jest to kolejny chybiony argument mający świadczyć na niekorzyść gry, ponieważ to właśnie stopień wyzwania stanowi jedną z głównych atrakcji kombajnu Itagakiego. Bardzo wysokie AI wrogów nie ma najmniejszego oporu spuścić graczom takiego lania, że pójdzie im w pięty. Gra nawet na standardowych ustawieniach jest całkowicie bezlitosna i bezwzględna dla nowicjuszy i nigdy nie daje im żadnych forów. Jedyne co ma tutaj rację bytu to skill z prawdziwego zdarzenia. Sprawę ułatwiają rozmieszczone gdzieniegdzie save-pointy oraz różnego rodzaju regenerujące eliksiry ale nawet te ostatnie nic nam nie dadzą jeśli nie wiemy kiedy ich użyć. Zatem warto mieć świadomość, że sytuacje w których roznosi nas grupka „zwykłych” sługusów są tu na porządku dziennym, natomiast walki z bossami kończące się po 15 sekundach też nie są niczym dziwnym (bezmyślne szarże karane są jeszcze szybciej). Wszystko jest zatem jak najbardziej w porządku i w duchu oldschoolowych części serii.

Jak widać „błędy” wymieniane przez innych recenzentów wcale nimi nie są, to po prostu jedne z elementów z jakimi musimy się uporać jeśli chcemy sięgnąć po najwyższe trofeum w grze – rangę Master Ninja.
Należy bowiem wiedzieć, że wszystkie te „wygibasy” Ryu po każdym rozdziale historii są punktowane (Karma System) i przyznawana jest nam jedna z kilku ocen (od najniższej – Ninja Dog aż po wymienione Master Ninja). Trzeba się sporo namachać, żeby uzyskać pożądane rezultaty, ale Ninja Gaiden nagradza poświęcony jej czas. Co powiecie na nowe stroje za przejście gry? Lub bonusowe bronie? Nie zabrakło też wyższych poziomów trudności dla wszystkich rządnych wrażeń. A może chcecie zagrać w poprzednie odsłony NG? Proszę bardzo! Tytuł jest wręcz przepełniony dodatkową zawartością, więc nie ma możliwości, żeby DVD na którym go wytłoczono szybko opuściło napęd konsoli. Zresztą chyba każdy gracz chciałby dopisać sobie do swojej listy „growych osiągnięć” ukończenie Ninja Gaiden na Very Hard, czyż nie?

„The Holy Vigoor Empire…a strange dictatorship vieled in secrecy.”

Zupełnie osobny akapit należy się specyficznemu – a przy tym fenomenalnemu – designowi produkcji Team Ninja. Szokuje wręcz niewiarygodnie umiejętne połączenie diametralnie różnych od siebie epok (a co za tym idzie, odmiennych stylów architektury oraz poziomu technologii) między którymi pomost stanowi wyłącznie wyobraźnia twórców gry.
Tak więc pojawiają się motywy wywodzące się z Gotyku, nawiązania do kultury Egiptu, a także zauważalne są inspiracje dokonaniami azteckiej cywilizacji. Oczywiście nie zabrakło odniesień do własnego podwórka developera – japoński nurt we znaki daje się jednak głównie na początku przygody. Najbardziej zachwyca wpleciona w to wszystko futurystyczna otoczka przy której to projektanci rzeczywiście popuścili wodzę fantazji. Pierwszym tego typu elementem jest ubiór Ryu Hayabusy, który znacząco odbiega od klasycznego wyglądu shinobi – czarny, połyskliwy kombinezon, metalowe sprzączki, paski… Średnio pokrywa się to z tym do czego już nas przyzwyczajono. Ale co z tego! Efekt bowiem jest piorunujący, a główny bohater znacząco zyskuje na prezencji! Szybko także znać o sobie dają bronie palne jakimi posługują się co niektórzy przeciwnicy oraz występowanie wielgachnych czołgów, helikopterów i innego tego typu „zabawek”.
Brzmi dziwnie? Bez obaw. Tomonbu Itagaki postarał się aby wszystko ładnie „spięto”, dzięki czemu nie mamy wrażenia, iż jest to bezmyślny miszmasz, zupełnie nie trzymający się kupy. Między sceneriami występuje sporo zależności co przekłada się na ich płynne zmiany, a tym samym zachęca do brnięcia w historię m.in. właśnie po to aby się przekonać co też tym razem podrzucą nam designerzy. O demonach już wspomniałem – tak, na każdym kroku mamy świadomość, że Tartar tylko czyha aby opleść nas swymi mackami. Totalne szaleństwo w pozytywnym znaczeniu oczywiście.

„The Armlet of the Sun”

Warto by teraz powiedzieć co nieco o grafice. Cóż, nie oszukujmy się – w tym segmencie Ninja Gaiden miażdży dosłownie wszystko! Tytuł pokazuje prawdziwą moc sprzętu Billa Gatesa, całkowicie pozostawiając konkurencję w tyle. Tak pięknych tekstur nie było wcześniej nigdzie indziej.
Bohaterowie urzekają obłędną ilością detali, a animacja – wizytówka Team Ninja – całkowicie rozkłada na łopatki. Każda broń, przeciwnik i lokacja mogą wywołać zawroty głowy za pomocą swego poziomu wykonania, co może poświadczyć o ilości włożonych w nie prac.
A co z efektami towarzyszącymi pojedynkom? Cudo. Bronie zostawiają w powietrzu różne smugi, przy potężnych ultimate techniques ekran wręcz waruje pod naporem fajerwerków, leje się posoka, tony kurzu unoszą się w powietrzu, dookoła wybuchy… Aaa! Ciężko się w tym wszystkim połapać! Nadmienić trzeba jeszcze, że tytuł pracuje w stałych 60fpsach, bez żadnych zwolnień. Aha, posiadacze telewizorów HD mają dodatkowy powód do zadowolenia – Ninja Gaiden zdolne jest bowiem do wyświetlania grafiki w rozdziałce 480p! Na dokładkę mamy jeszcze przerywniki CG, które sprawiają, że nawet Square Enix powinno zrewidować swoje techniki tworzenia animacji. Tomonbu górą! Oprawa wizualna czyni z gry Tecmo prawdziwego potwora, a może nawet tytana i jest wyznacznikiem zupełnie nowej jakości w grach wideo.

„The Armlet of the Moon”

Chyba nikt nie poczuje się zaskoczonym, jeśli napiszę, że ścieżka dźwiękowa stoi na równie wysokim poziomie co zabójcza grafika? Stale przygrywa nam idealnie podkreślająca klimat muzyka, która mimo, że jakoś wybitnie nie zapada w pamięć (nie licząc doskonałego utworu samuraja Doku), doskonale odgrywa powierzoną jej rolę – zachęca do walki. I o to chodzi.
Bohaterowie też nie są niemowami i mogą pochwalić się naprawdę porządnym voice-actingiem. Do wyboru dano nam nawet dwie wersje językowe – oryginalną japońską oraz, nieco mniej ciekawą, angielską. Wybór zależy od preferencji.
Batalie charakteryzują mistrzowskie odgłosy ścierającej się broni białej, strzelających karabinów, mocarnych uderzeń i kopnięć, niszczycielskiej mocy ninpo oraz krzyki naszego bohatera, które dodatkowo podsycają atmosferę. Krótko ujmując, jest czego słuchać.

„Master Ninja”

Rezurekcja Ryu Hayabusy jest dla Tomonobu Itagakiego tym samym czym Metal Gear dla Hideo Kojimy, Zelda dla Shigeru Miyamoto, czy Shenmue dla Yu Suzukiego – to pokaz jego talentu, kreatywności, stanowczości oraz umiłowania dla elektronicznej rozgrywki.
Geniusz jaki wylewa się z Ninja Gaiden zapewnia jego ojcu miejsce w panteonie wraz z wcześniej wymienionymi osobistościami, gdzie na zawsze zasiądzie jako człowiek odpowiedzialny za stworzenie najwspanialszej gry o sianiu destrukcji przy pomocy broni białej, a zarazem najlepszej o wojownikach ninja w ogóle.
Majstersztyk spod dłuta Team Ninja to tytuł obowiązkowy dla każdego kto uważa się za prawdziwego hardcore’owego gracza, a także dla wszystkich miłośników gier action-adventure oraz tematyki shinobi. System-seller którego nie można przegapić. Brak mi słów.

Ocena ogólna

Ninja Gaiden

XBOX

Grafika
100%
Dźwięk
100%
Grywalność
100%

Autor

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.