RetroAge Recenzja, Wii No More Heroes
RecenzjaWii

No More Heroes

Loading

Zacznę może od prywaty, że spośród wszystkich developerów tworzących gry, najbardziej w moje gusta trafia japoński geniusz – Suda 51. Kontrowersyjny, bezczelny, szalony można by rzec nawet, bo kto inny udzielałby wywiadu o swojej grze w toalecie siedząc na sraczu? Niemniej nie można mu odmówić jednego – jego gry są wyjątkowe, a jedną z najbardziej znanych pozycji w jego dorobku jest niesamowite No More Heroes na konsolę Nintendo Wii.

O Santa Destroy, niewielkiej miejscowości w Kalifornii na granicy z Meksykiem, można powiedzieć jedno – to miejsce zapomniane przez Boga i ludzkość. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości to niech wie, że największą atrakcją w mieście jest lej po próbach atomowych. Żeby nie było, jest też pizzeria, nadmorska plaża dla turystów, sklep z ubraniami o dumnej nazwie Area 51 i w końcu tytułowy motel No More Heroes. W nim to pomieszkuje sobie nasz bohater gry – Travis Touchdown. Chłopaczek jest typowym przedstawicielem młodzieżowej pop-kultury. Jara się japońskim anime, układa włoski na żel, ubiera się stylowo i z gustem, ale przede wszystkim interesuje go wrestling. Zanim jednak zostanie zawodnikiem z prawdziwego zdarzenia, musi się jeszcze wiele nauczyć. Ogląda więc na video walki swoich idoli, a dodatkowo studiuje korespondencyjnie walkę wręcz. Senseiem Travisa jest profesjonalny wrestler o japońskich korzeniach – Thunder Ryu prowadzący w Santa Destroy siłownię „Thunder Dragon”. Brzmi idiotycznie i tak też jest w rzeczywistości. Realia okazują się bolesne w rezultacie czego nasz bohater znajduje się w finansowym dołku. Brak propozycji walk, pracy dorywczej również. Pozostaje utopić smutki w alkoholu w okolicznym barze Gold Town. I tu zaczyna się tak naprawdę nasza historia, bowiem w tym miejscu poznajemy przepiękną i zniewalająco seksowną Sylvię Christel. Dziewczyna okazuje się być agentką United Assassins Association – nazwijmy to po naszemu w uproszczeniu „gildią zabójców”. Travis, skuszony obietnicami o łatwym zarobku zgadza się na rekrutację. Za ostatnie zaskórniaki kupuje na internetowej aukcji śmiercionośną broń – Beam Katana, po czym bez reszty poświęca się swojemu nowemu zajęciu.

Cel jaki stawia przed sobą Travis, to oczywiście zostanie numerem jeden na liście najlepszych zabójców. Póki co zajmujący 11 miejsce w rankingu bohater siedzi jednak na dupie w motelu bawiąc się ze swoim kotkiem Jeane, a nasza w tym głowa by końcu zabrał się do roboty. Jak na ironie płatni zabójcy aby wspiąć się w rankingu muszą uiścić pokaźną sumkę za organizację walki z osobnikiem wyprzedzającym ich na liście. Jak zdobyć kasę? W tym celu musimy udać się do jednego z dwóch punktów oferujących zarobek. Pierwszy z nich to Job Center – popularny pośredniak. Tu znajdziemy łatwą i przyjemną pracę: zbieranie kokosów, koszenie trawnika, odnajdywanie zaginionych kotków starszych pań czy zmywanie graffiti z murów. Prace są stosunkowo proste, więc w zależności od zaangażowania i umiejętności można w nich zarobić trochę grosza. Za mało to jednak żeby zostać milionerem. Jeśli szukacie konkretnego zarobku to prędzej czy później traficie do K-Entertainment, gdzie dostaniecie nielegalne zlecenia na zabójstwa. Jest też trzeci sposób na zarobienie kasy – Free Fight, czyli walki „na ulicy”, które od czasu do czasu aktywują się na naszej mapie w postaci punktów oznaczonych niebieską literką „M” na białym tle. Haczyk jest taki, że aby dostać za nie kasę trzeba zabić wszystkich przeciwników bez otrzymania choćby jednego najmniejszego trafienia. O ile na początku jest to realne, o tyle w późniejszym czasie uniknięcie obrażeń staje się praktycznie niewykonalne, więc takie walki okazują się tylko stratą czasu (kasa za zlecone zabójstwa jest o wiele większa i pewniejsza).

Skoro jesteśmy przy walce to kilka słów o niej, bowiem to oczywiście najważniejszy element No More Heroes. Umiejętności Treavisa są dość pokaźne, chociaż trzeba przyznać, że początkowo nie zapowiadają się zbyt imponująco. Umiejętności należy podzielić na dwa typy. Pierwsze z nich to ciosy zadawane w walce wręcz. Możemy je zastosować, gdy mamy do czynienia z ogłuszonym przeciwnikiem. Na ekranie wyświetlają się wówczas kombinacje ruchów, jakie musimy „wymachać” naszymi kontrolerami, aby mógł zostać wykonany rzut z naszego bogatego repertuaru ciosów (który to notabene rozszerzamy przez całą grę). Akcje kończą się przerzutami, suplesami, przewrotami i innymi ekstremalnymi wykończeniami znanymi z wrestlingu. Zagrania są warte uwagi szczególnie ze względu na to, że obrażenia zadawane w ten sposób są o wiele większe niż przy pomocy Beam Katany. Drugi sposób walki jest bardziej tradycyjny – polega na nasuwaniu po przeciwniku świetlnym energetycznym ostrzem, którego to jesteśmy posiadaczem. Ciosy są podzielone na górne i dolne, ale szczerze powiedziawszy może to mieć znaczenie w pojedynkach 1 vs 1, gdzie można się przypatrzyć jak blokuje przeciwnik. Przy większym zamieszaniu, nie jest to do ogarnięcia i nawala się po prostu ile fabryka daje. Jeśli energia wrogów spadnie do zera wchodzą oni w stan tzw. Death Blow Mode, czyli swoisty odpowiednik Mortalkowego „Finish Him!!!”. Stoją tylko czekając na wykończenie. Jakie? To zależy od symbolu jaki pojawi się nad nimi, ale zawsze jest to jakieś efektowne podzielenie przeciwnika na dwie niezależne części. Prawda że brzmi słodziutko? Zadanie decydującego ciosu w amerykańskiej i japońskiej wersji No More Heroes owocuje fontanną krwi, natomiast w ocenzurowanej wersji PAL (Europa i Australia), wysypującym się z przeciwnika piaskiem. Plusem wykańczania wrogów znajdujących się w Death Blow Mode jest uruchomienie „jednorękiego bandyty”, który może uraczyć was jednym z pięciu Dark Side Mode. Jakie są szanse wygrania w zabawach hazardowych chyba każdy wie, niemniej warto próbować, bo możliwości jakie dają potencjalne bonusy są tak ogromne, że czyszczenie planszy z wrogów przypomina wówczas bezkarną eksterminację. Krew tryskająca z hurtowo zabijanych wrogów potrafi przysłonić dosłownie cały ekran – są takie momenty, że przez chwile nic nie widać. Cud, miód i orzeszki – palce lizać. Na koniec dorzucę jeszcze, że ciosów jakie można zadawać Beam Kataną jest kilka rodzajów i uczymy się ich w trakcie gry, a sama broń ma przypadłość do zużywania dużych ilości energii przy wykonywaniu specjali. Wyeksploatowaną katanę można naładować przez energiczne machanie Wiilotem przypominającym… nazwijmy to po imieniu – walenie konia… Co zresztą Travis czyni na ekranie. Jak już jesteśmy przy świństwach to stwierdzam, że na wzmiankę zasługuje też sposób zapisu stanu gry, a to ze względu na jego kontrowersyjny charakter. Można go wykonać wszędzie tam gdzie znajduje się toaleta. Treavis zdejmuje spodnie, siada na kiblu i… cisnąc czekoladowego krecika zapisuje stan gry. Takie obsceniczne zachowania nie każdego z pewnością rozbawią (a może nawet i zgorszą), ale mnie jako chama i wielbiciela niewyszukanego humoru rodem z Conker’s Bad Fory Day, urzekł pomysł twórców gry. Zresztą czego się spodziewaliście? Gierka w nieocenzurowanej wersji NTSC nie bez powodu otrzymała kategorię wiekową tylko i wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Kilka słów o prowizorycznie otwartym świecie, po którym się poruszamy. Santa Destroy możemy przemierzać na piechotę lub naszym kosmicznym wehikułem wyposażonym w turbodoładowanie, którym jest motor Schpeltiger. Obszar miasta nie jest zbyt duży – da się spokojnie przejechać z jednego końca na drugi w minutę. Jeśli dodać do tego, że ponad połowa miasta to obszary, które będą przez nas odwiedzone góra dwa razy (a to i tak tylko dla tych najbardziej zapalonych wykonujących misje poboczne), to otrzymujemy kilkanaście uczęszczanych ulic na krzyż. Czy znajdziemy tu coś ciekawego? Wspomniałem już o K-Entertainment i Job Center. O siłowni Thunder Dragon dodam tylko, że umożliwia podniesienie swoich parametrów fizycznych przez trzy rodzaje ćwiczeń (oczywiście odpowiednio płatne). Gold Town to speluna w której spotkamy Lovikova, rosyjskiego pijaczka z ciekawą przeszłością. Za odnalezienie i przyniesienie mu jego piłek porozrzucanych po mieście, jest gotów nauczyć nas nowych umiejętności. Kolejne ciekawe miejsce to Naomi’s Laoratory, punkt w którym zakupimy dodatkowe moduły do naszej Beam Katany, jak również i nowe jej modele (łącznie w grze dostępne są cztery typy). Wypożyczalnia filmów Beef Head to źródło kaset z walkami westlingowymi na których możemy podpatrzyć ciosy mistrzów, aby następnie samemu używać ich w pojedynkach. Jak się jednak szybko okazuje Travis Touchdown wypożycza tam również inne kasety, przy czym dominują oczywiście te świńskie i bardzo świńskie. Jeśli kogoś najdzie na zmianę garderoby to powinien udać się do sklepiku Area 51, który wraz z postępami w grze poszerza swój asortyment o kolejne spodnie, kurtki, okulary i przede wszystkim koszulki, których w sklepie jest do kupienia ok. 80, a w całej grze do zdobycia prawie 140. Gdzie znaleźć pozostałe? Należy pomyszkować po mieście, zajrzeć tu i tam, pogrzebać w śmietnikach, czasem coś wykopać z ziemi – dla wielbicieli zbieractwa doskonały powód do spędzenia kilku dodatkowych godzin z No More Heroes. Sam po sobie wiem, że można poświęcić na to sporo czasu – mój licznik z grą po jednokrotnym ukończeniu gry zatrzymał się na 21 godzinach, a bez „lizania ścian” można pewnie przejść ten tytuł spokojnie w połowie tego czasu. W mieście znajdziemy też przystanek autobusowy i metro prowadzące w sumie nie wiadomo gdzie, ale przy ich pomocy odbywamy „misje wyjazdowe” (głównie w celu ubicia innych zabójców). Pozostaje nam jeszcze ATM, czyli bankomat przy pomocy którego wpłacamy kasę za organizację kolejnych rankingowych walk oraz motel „No More Heroes”, czyli melina Travisa. Całkiem nieźle urządzona zresztą, bo mnóstwo tu figurek, komiksów, plakatów i innych gadżetów maniaka mangi i anime. Do tego dochodzi rozszerzana przez nas w trakcie gry kolekcja masek znanych wrestlerów oraz kart z artworkami z gry – łącznie niemal dwie setki bonusów do odnalezienia – kolejne ciekawostki do zebrania. Dumne miejsce w rogu pokoju zajmuje markowy telewizor ISZKTEC z podłączonym video, jest też mapa miasta, telefon, szafa z dostępnymi ubraniami i… nasz kotek Jeane, z którym można się bawić – prawdziwa rewelacja, szczególnie dla tych, którzy lubią oglądać kota kręcącego się na wiatraku. Wszystko fajnie, ale wyjście na otwartą przestrzeń z pewnością zaboli tych, którzy zdążyli już przyzwyczaić się do serii GTA. W No More Heroes od czasu do czasu przemknie jakiś samochód, albo przejdzie pojedynczy człowiek. Nie można skorzystać z innego pojazdu niż nasz motor, a za rozjechanie przechodniów nie ponosimy żadnej odpowiedzialności. Ogólnie Santa Destroy „nie żyje”. Miasto to tło dla przejazdu z jednego miejsca w drugie i mimo swobody działania nie znajdziemy tu nic ciekawego (chyba, że chcecie szukać ukrytych gadżetów).

Jest miasto, jest walczący koleś, jest jakaś gildia zabójców, ale czy jest tu coś więcej niż jeżdżenie do kolejnych wycinanek? Fabuła, wbrew pozorom jest nieodłączną częścią rozgrywki i bynajmniej nie jest byle jaka. Organizacja, dla której pracuje Travis okazuje się mieć drugie dno za sprawą Sylvii Christel. Zabójcy na liście najlepszych, nie są przypadkowi, a wszystko jest ze sobą tak pogmatwane, że niejedna gra jRPG by się takiej konspiracji nie powstydziła. Tu dochodzimy do sedna, bowiem No More Heroes jak na ironię jest swoistym paszkwilem gier z przerośniętymi fabułami. Twórcy naśmiewają się z wymyślnych historyjek z których znane są japońskie produkcje, przedstawiając ironicznie takie sceny jak czułe tulenie bezgłowego korpusu żyjącej jeszcze przed chwilą kobiety czy monstrualni przeciwnicy padający po jednym ciosie. Szczytem bezczelności jest moment, w którym to poznajemy pewną przydługawą historię – filmik zostaje przewinięty na podglądzie o kilka minut (omija nas w ten sposób przydługa gadka) i zatrzymuje się na końcu, kiedy to pada najważniejsze zdanie wyjaśniające z pozoru zawiłe niuanse i rozwiewające wszystkie wątpliwości. Suda 51 w ten sposób jasno pokazuje, że tkliwe i przegadane historyjki rodem z Metal Gear Solid czy Final Fantasy są nudne aż do wyrzygania, więc nie zamierza graczom wciskać kitu – podaje tylko konkret. I za to właśnie między innymi kocham No More Heroes.

Teraz krótko o oprawie audiowizualnej. Zacznę od grafiki wykonanej techniką cel-shadingu. Sprawdza się wyśmienicie i doskonale pasuje do luzackiego stylu rozgrywki. Nie chce się tu podniecać grą światła i cieni, więc powiem krótko – wygląda to bardzo fajnie i cieszy oko. Ci którzy zapędzą się gdzieś w największe zakamarki miasta, z pewnością dostrzegą puste przestrzenie i dziury prowizorycznie pozalepiane byle jakimi teksturami. Przeciętny gracz jednak raczej tam nie trafi, więc powinien się cieszyć tym, co znajdzie w centrum Santa Destroy. Postacie poruszają się naturalnie – obecny standard. Krew tryskająca do góry spada w dół, więc prawa fizyki względnie też są zachowane. Wyjątkiem jest kraksa na motorze – widać, że w Grasshopper nikt nie słyszał o zasadach dynamiki Newtona. Co jest charakterystyczne dla No More Heroes jeśli chodzi o grafikę to oddanie hołdu klimatom retro. Na każdym kroku znajdziemy jakieś rozpikselowane grafiki w stylu 8-bit, obrazki i ikonki interfejsu również utrzymane zostały w takim klimacie. Mapa to jeden wielki zlepek pikseli wielkości krowy. I jak tu się nie uśmiechnąć? Wkomponowano to wręcz fenomenalnie i dla mnie jest to kolejny przejaw geniuszu Sudy 51.

Muzyka w grze to przede wszystkim charakterystyczny motyw przewodni, który nawet Treavis sobie gwiżdże pod nosem, plus do tego spora dawka czegoś z pogranicza tandetnego pop-rocku okraszonego dużą ilością sampli z ery ośmiobitowców. Najważniejszy patent to jednak telefon komórkowy, na który czasem dzwoni urocza Sylvia. Jakież zaskoczenie budzi na twarzy gracza gadający Wii Remote możecie sobie tylko wyobrazić. Tak, nie przewidziało wam się – głośniczek w Wiilocie pełni funkcję telefonu i przez niego otrzymujemy informacje od naszej agentki. Rewelacja jednym słowem!

No dobrze, opisałem już chyba wszystko co trzeba, poza najważniejszym. Co tak naprawdę sprawia, że warto sięgnąć po No More Heroes? Przede wszystkim, mimo że opisywana gra jest z pozoru bezmyślną sieczką to jest pełna smaczków. Zachowania Travisa potrafią wzbudzić w graczu raz śmiech, gdy zachowuje się jak wioskowy głupek, a innym razem dumę gdy zachowuje się honorowo. Gra naszpikowana jest zabawnymi tekstami bohatera, jego gestykulacją, ale również i uczuciami (a te wahają się od nienawiści aż po miłość). Kot Jeane robiący za parodię Tamagochi, sposób zapisu gry, duża ilość krwi no i w końcu ten fantastyczny miecz Travisa, który wygląda jak wykręcona spod sufitu jarzeniówka. Miasto pełne jest ukrytych niespodzianek czekających na dociekliwych graczy. Są elementy zbieractwa, jest humor, jest grafika i dźwięk w współczesnych standardach wymieszane z tymi z ery 8 i 16 bitów, są też tony genialnych pomysłów niespotykanych w żadnej innej grze. Najważniejsi w No More Heroes są jednak bossowie. Każdy z nich jest wyjątkowy i nie powiela schematów swoich poprzedników. Każdy ma wyrazisty charakter i swoje cele dla których został zabójcą. I tak naprawdę to właśnie walki z bossami stanowią sedno gry, bowiem pojedynki z nimi są często dość długie, bo potrafią trwać nawet i z pół godziny. Z pewnością No More Heroes nie jest jednak grą idealną. Mimo że zaskakuje ilością drobnych szczegółów to jednak przydałoby się większe urozmaicenie w samym mieście, które niestety sprawia wrażenie porzuconego w trakcie projektowania. Reszta jak na mój gust jest w sam raz i zapewnia te kilka godzin rozrywki na naprawdę niesamowicie wysokim poziomie. Polecam No More Heroes na Nintendo Wii z czystym sumieniem, ale ostrzegam, że przeciwnicy czarnego oraz kloacznego humoru powinni podzielić ocenę końcową przez 2, bo tak naprawdę to te elementy mocno determinują charakter gry.

Ocena ogólna

No More Heroes

WII

Grafika
80%
Dźwięk
90%
Grywalność
90%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.