RetroAge Recenzja, Wii Pacific Liberator
RecenzjaWii

Pacific Liberator

Loading

Archipelag wysp gdzieś na Pacyfiku. El Presidente bliżej nieznanego państwa, stara się dać upust swoim dyktatorskim zapędom. Nie popiera tego wielki wujek Sam spod znaku połowy setki gwiazdek i pasiaka, który wysyła wsparcie dla pastuchów i wieśniaków z ciemiężonego regionu. Do wyzwolenia mieszkańców spod tyranii producenta cygar ma wystarczyć jeden helikopter Apache, za którego sterami zasiąść ma świeżo upieczony absolwent akademii wojskowej. Jak nietrudno się domyśleć nikt nie docenił El Presidente, który zdążył już naprodukować tyle uzbrojenia, że spokojnie może wypowiedzieć wojnę całej reszcie świata. Jeśli już chcecie wskakiwać do helikoptera i nie zamierzacie się zastanawiać skąd dyktator kilku wysepek zamieszkiwanych przez pożeraczy larw motyli i zbieraczy bananów wziął tylu żołnierzy do obsługi takiej ilości sprzętu, to Pacific Liberator na Nintendo Wii wydaje się być dla was stworzony.

Malownicze wyspy archipelagu przepięknie okraszone czołgami i wyrzutniami rakiet czekają na zwiedzenie. Nie tracę więc czasu i wskakuje do helikoptera. Sterowanie proste – pochylając Nunchuck do tyłu i do przodu wznoszę bądź obniżam lot mojej maszyny. Gała analogowa przemieszcza Apacha na boki bądź do przodu/tyłu, do tego dochodzi boost (jak się wkrótce okażę – żebymy mogł ganiać myśliwce 😀 ) i 3 rodzaje uzbrojenia na które składają się karabin maszynowy i dwa rodzaje rakiet o różnej sile rażenia. Łoł! Toć to wszystko jest do opanowania w niecałą minutę, więc zanim jeszcze dobrze rozsiadłem się w fotelu okazało się, że ukończyłem już tutorial i jestem na polu walki.

W tle romantyczny zachód słońca, a wyspy pokryte palmami spowite w pomarańczowej poświacie starają się odciągnąć moją uwagę od wrogów czających się za każdą możliwą skałą. Nie wiedzą jednak z kim mają do czynienia. Nie takie misje wykonywało się na kacu po urodzinach majora. Dostrzegam pierwszy ukryty czołg. Szyba reakcja, naciskam spust i obserwuję jak rakieta zbliża się z ogromną prędkością do wroga. Załoga czołgu z całą pewnością ma już kasztanowe łyżwy na mundurach, ale nie przejmuję się tym ani trochę – taka już jest moja robota – Search and Destroy! Mijam zgliszcza tanka i dopiero teraz dostrzegam dwa jeepy stojące nieopodal, plujące już w moją stronę ogniem z karabinów maszynowych. Przelatuje nad nimi z maksymalną prędkością, częstując ich pestkami z miniguna. Kolejne dwie rakiety posyłam w zabudowania militarne na wzgórzu i… Już jestem nad morzem z drugiej strony wyspy, czując jak obrywam po ogonie. Spadając do morza dostrzegam kątem oka, że za mijanym wzniesieniem był rozstawiony batalion przeciwlotniczy. Całość lotu trwała może z pół minuty. Nie zniechęca mnie to jednak. Wręcz przeciwnie! Szybko wznawiam misję i naprawiam swoje błędy – tym razem zaczynam od drugiej strony wyspy i zaskakuję wroga – misja zakończona powodzeniem. Jak to? Już? Mój leciwy telewizor jeszcze dobrze się nie rozgrzał!

Tak mniej więcej wygląda rozgrywka w Pacific Liberator. Przygotujcie się na ostre strzelanie, bo żądny bananów i pomarańczy z okolicznych wysp El Presidente, rzuca przeciwko nam całą swoją armie. Wrogów jest dużo, żeby nie powiedzieć DUŻO. W pojedynczej misji ustrzelimy zapewne więcej jednostek niż kiedykolwiek miało Wojsko Polskie przez wszystkie lata swojego istnienia. El Presidente nie skąpi funduszy ze sprzedanych cygar i ananasów na sprzęt wojskowy. Są jeepy, czołgi, wyrzutnie rakiet, działka przeciwlotnicze, samoloty, helikoptery. Jest też bardzo dobrze rozwinięta marynarka gdzie każdy napotkany statek ma eskortę minimum kilku okrętów podwodnych (!?). Stalowego badziewia, które należy naszpikować ołowiem jest zatrzęsienie na każdym kroku. Największe wrażenie zrobił na mnie jednak ogromny lotniskowiec, którego zatopienie wymaga wyprztykania się niemal z całego uzbrojenia, a nie musze chyba dodawać, że wróg ostrzeliwuje się przy tym tak zażarcie, że uniknięcie zestrzelenia to prawdziwa sztuka – ot taki mini boss można by rzec.

Wszystkie operacje przeprowadzone są na wyspach w klimacie podzwrotnikowym, co nadaje grze Pacific Libarator uroku. Niestety na tym koniec zachwytów, bo oprawa wizualna jak na możliwości konsoli Wii jest najzwyczajniej w świecie biedna. Porównywać można ją spokojnie z pierwszymi produkcjami na platformach poprzedniej generacji – większość gier wydanych na Dreamcasta wygląda podobnie. Zdarzają się co prawda jakieś tam zaskakujące smaczki, ale to raczej wyjątki. Trafiony pędzący jeep nie wybucha od razu, a przez chwile w płomieniach pędzi jeszcze przed siebie (i może np. wpaść w ten sposób do oceanu). Fajne to, ale nie ratuje oceny za grafikę. Byłaby trójeczka, ale dorzucam jeszcze symboliczny punkcik, bo na tle tych wszystkich badziewnych gierek (wyglądających niemal jak darmówki robione we Flashu), którymi zalewane jest Wii , to jednak da się na Pacific Liberator patrzeć.

Z dźwiękiem mam dylemat, albowiem całkiem fajna muzyczka i odgłosy z pola bitwy, nie wystarczają już w dzisiejszych czasach. Standardem stały się już czytane odprawy, a producenci prześcigają się w zatrudnianiu aktorów podkładających swój głos do gry. Tu dostajemy suchy tekst na ekran i nie oczekujcie choćby słodziutkiego damskiego „Good Luck” na rozpoczęcie misji. Niestety razi to dość znacznie i nawet kawałki muzyczne, które przypadły mi do gustu nie są w stanie zatrzeć złego wrażenia spowodowanego brakiem voice-actingu.

Pora jednak powiedzieć o największej wadzie gry (tak grafika nie jest jeszcze najgorsza). W Pacific Liberator czeka do wypełnienia 18cie misji, które są stosunkowo krótkie i większość z nich można zrobić w dwie do max pięciu minut. Część z nich zapewne będzie wymagała kilkukrotnych podejść, ale nie zmienia to faktu, że najpóźniej po dwóch godzinach zobaczycie zaskakujący napis The End. Ja akurat zmieściłem się w niecałe 90 minut na średnim poziomie trudności, więc możecie wyobrazić sobie moje zdziwienie. Początkowo myślałem, że to dopiero pierwsza z kilku kampanii, które mnie czekają na Pacyfiku. Jak się okazało płonne to nadzieje i jedyne co pozostaje to postrzelać sobie od nowa raz jeszcze. Tak krótki czas gry to zdecydowanie za mało, nawet jak na obecne standardy, gdzie przyjęło się, że przejście całości powinno trwać od sześciu do ośmiu godzin.

Wbrew pozorom miła to była przygoda. Szkoda, że taka krótka. Fakt, wycieczka na Pacyfik kosztowała mnie zaledwie kilka dolców (gra została wydana tylko w  USA/Kanadzie), ale jednak mam nieodparte wrażenie, że mimo wielu niedociągnięć gry, chciałbym spędzić tam trochę więcej czasu. Strzelało się przyjemnie i robienie durszlaków z armii El Presidente dało sporo radochy, a wyjątkowo intuicyjne i wygodne sterowanie zachęcało do zabawy helikopterem. Niestety autorzy chyba trochę za bardzo sobie odpuścili przy tworzeniu tej gry, przez co Pacific Liberator zostanie tylko bladym wspomnieniem na liście ukończonych przeze mnie gier.

Ocena ogólna

Pacific Liberator

WII

Grafika
40%
Dźwięk
70%
Grywalność
60%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.