RetroAge Recenzja, PlayStation 2 Project Zero 3: The Tormented
RecenzjaPlayStation 2

Project Zero 3: The Tormented

Loading

Do działu PlayStation 2 trafia następna recenzja. W dniu dzisiejszym jest to Project Zero 3: The Tormented od Tecmo. Chcesz przekonać się co naprawdę znaczy „horror”? Zapraszam do zapoznania się z materiałem.

Pierwsza część Project Zero ujrzała światło dzienne w 2001 i zawitała zarówno na PlayStation 2 jak i Xboxa . Jednak konkurencja w postaci Resident Evil i Silent Hill była zbyt mocna aby grze udało się przebić do mainstreamu. Seria spod skrzydeł Tecmo do dziś (podobnie jak Forbidden Siren) pozostaje w cieniu „wielkiej dwójki” ale to wcale nie oznacza, że jest od nich gorsza. Moim zdaniem Project Zero (znany także jako Fatal Frame oraz Zero) pod wieloma względami bije na głowę „królów” survival horroru.
W 2005 roku Tecmo po raz kolejny postanowiło pokazać graczom co rozumie przez słowo „strach” i wypuściło na rynek trzecią część Project Zero o podtytule The Tormented. Jeśli uważasz, że zombiaki w Resident Evil są straszne, a Silent Hill przyprawia Cię o dreszcze to po zagraniu w Project Zero możesz dostać zawału serca.

„I had a Bad dream.”

Każdy człowiek miewa złe sny. Kiedy są naprawdę straszne to nazywa się je koszmarami. Jak zatem nazwać to co przeżywa Rei Kurosawa, główna bohaterka trzeciego Project Zero? W jej przypadku koszmar to zdecydowanie najmilsze określenie złego snu.
Rei jest młodą fotoreporterką, która w wypadku samochodowym straciła narzeczonego Yuu. Pewnego razu dziewczyna udaje się do starego domu, który podobno jest nawiedzony, w celu wykonania kilku zdjęć. Kiedy stwierdza, że wszystko jest całkiem zwyczajne, ukazuje się jej duch zmarłego Yuu. Dziewczyna zaczyna za nim podążać i nagle doznaje czegoś w rodzaju wizji w której trafia do opuszczonej posiadłości. Od tego momentu stale będzie błąkać się po niej w snach. Po pierwszym przebudzeniu z koszmaru, Rei zauważa na swoim ciele tatuaż, który za każdym razem robi się coraz większy i dodatkowo powoduje ból. Fotoreporterka z czasem odkrywa, że w obskurnej posiadłości doszło do masakry…

„What is this place?”

Jak wspomniałem na początku recenzji, Project Zero jest grą z gatunku survival horror. Tutaj jednak nie walczymy z jakimiś zdeformowanymi potworkami (które według zamysłu twórców gier mają nas przerazić, a mimo to częściej wywołują uśmiech na twarzy), a z czymś znacznie gorszym – duchami. Są to jedyni przeciwnicy jakich przyjdzie nam spotkać i uwierzcie mi – w czasie gry będziecie marzyć o tym aby żaden z nich się do Was nie zbliżył.
Potrafią naprawdę przerazić zarówno pod względem designu jak i tego w jaki sposób straszą. Najgorsze jest to, że mamy tylko dwie możliwości działania przeciwko tym potężnym istotom. Pierwsza i najbardziej oczywista to ucieczka. A druga? Z duchami możemy walczyć przy pomocy specjalnego aparatu fotograficznego, który zowie się Camera Obscura. Był on obecny także w dwóch poprzednich częściach, a i jego sposób działania się nie zmienił. Wystarczy iż nakierujemy obiektyw na zjawę (odbywa się to w widoku FPP), której towarzystwa mamy dość i w odpowiednim momencie pstrykniemy fotografię. Im później to zrobimy to duch bardziej odczuje moc aparatu. Może to komuś wydać się głupie ale w praktyce sprawdza się doskonale (co potwierdza niezmieniona od części pierwszej formuła rozgrywki). Za ubicie duchów dostajemy punkty, które następnie możemy przeznaczyć na ulepszanie naszego aparatu. W grze odwiedzimy tylko dwa miejsca, a dokładniej to będziemy w nich gościć naprzemiennie. Pierwsze z nich to dom Rei, a drugie to Manor of Sleep – tak właśnie zowie się posiadłość, którą każdej nocy we śnie, odwiedza nasza bohaterka.
Podczas pobytu w domu Rei możemy na spokojnie poczytać różne notatki jakich dokonuje po każdej wizycie w nawiedzonej posiadłości, wywołać zdjęcia (opcja ta jednak dostępna jest tylko dla niektórych fotografii) lub poprosić o pomoc jej przyjaciółkę – Miku. Panna Hinsaki (bo tak ma na nazwisko asystentka Rei) to nikt inny jak bohaterka pierwszej odsłony Fatal Frame. Miku nie tylko wspomoże nas różnymi informacjami – po pewnym czasie przyjdzie nam pokierować jej postacią. Dziewczyna w przeszłości straciła brata Mafuyu i w snach zaczyna widywać jego ducha. A zgadniecie w jakim miejscu? Manor of Sleep. Zatem obydwie dziewczyny w koszmarach odwiedzają to samo miejsce, a z każdym dniem granica pomiędzy snem a rzeczywistością zanika.
W grze będziemy mieli okazję pokierować jeszcze jednym bohaterem. Tak, są aż trzy grywalne postacie. Trzecią z nich jest przyjaciel zmarłego Yuu, Kei Amakura. Dziwnie znajome nazwisko? To nie przypadek – Kei jest wujkiem Mio i Mayu Amakura, bohaterek Project Zero 2. Jak widać prawie wszystkie kluczowe postacie w jakiś sposób są powiązane z poprzednimi odsłonami serii.

„Yuu! Wait!”

Przejdźmy teraz do samego Manor of Sleep. Zacznijmy od tego iż posiadłość jest ogromna. Ma bardzo wiele pomieszczeń i kilka pięter (łącznie z piwnicą, a raczej podziemiami). Jest tu masa schodów, różne przejścia, korytarze i ogólnie wszystko czego nie chcielibyśmy zwiedzać samotnie w nocy. Posiadłość ma naprawdę przerażający wystrój – niby wszystko jest normalne (utrzymana jest w klimacie dawnej Japonii) ale przez to, że jest tam pusto to bardzo niechętnie chce się po niej poruszać. Znajdziemy tu wiele śladów wskazujących na to iż miał tu miejsce jakiś obrzęd (ale o samym wydarzeniu przekonacie się osobiście). W posiadłości pełno jest ołtarzyków, różnych symboli i pieczęci. Wszędzie panuje ciemność i gdyby nie latarka, którą noszą przy sobie bohaterowie to niewiele można by tu dojrzeć.

Sama eksploracja terenu odbywa się z widoku TPP (jak w Resident Evil czy Silent Hill). Podczas eksploracji nawiedzonego domu, oprócz pozbywania się duchów, będziemy mieli okazję rozwiązywać zagadki. Nie jest to co prawda zbyt wygórowany poziom, ponieważ zwykle opiera się na znalezieniu jakiegoś klucza lub rozwiązaniu czegoś w rodzaju puzzli. Zdarzają się także trudniejsze łamigłówki, ale nie na tyle aby się zaciąć na dłużej niż 15 minut. Na swej drodze znajdziemy także różne przedmioty – regenerujące życie zioła, elementy pozwalające trochę ulepszyć aparat (np. obiektyw umożliwiający spowalnianie duchów) lub jakieś dzienniki czy notatki w których możemy poczytać o bardzo ciekawych legendach.

„I’m so scared.”

W Project Zero 3: The Tormented (podobnie jak w poprzednich odsłonach) gracz odczuwa strach nagminnie – jest to przeciwieństwo do osławionej serii Capcomu w której to zazwyczaj mieliśmy okazję przestraszyć się zaledwie kilkakrotnie i to tylko w specyficznych sytuacjach. Co powoduje iż gra jest taka straszna? Myślę iż jest to zasługa nienaturalnej ciszy panującej w Manor of Sleep, co jakiś czas zagłuszanej przez różnorakie zgrzyty, głosy, trzaski itp. Jest jeszcze kwestia duchów – nawet kiedy nas nie atakują to świadomość tego iż gdzieś na nas czyhają przyprawia o dreszcze. Prawie każdy krok w opuszczonej posiadłości poprzedzony jest myślą „Tylko żeby nic się nie stało”. Powiedzmy sobie otwarcie – jeśli Tecmo straszy to już naprawdę porządnie.
W grze można także znaleźć różne nawiązania do takich genialnych horrorów jak „The Ring” czy też „Ju On” (mowa oczywiście o oryginalnych japońskich wersjach tych filmów). Jakbym się uparł to mógłbym powiedzieć, że jeden element z „Dark Water” także tu występuje. Każdy kto gustuje w japońskich horrorach będzie zadowolony (ja byłem).

„What you will see in Rei’s dreams is only the beginning of the nightmare […]”

Jak prezentuje się Project Zero 3: The Tormented w kwestii oprawy wizualnej? Powiem, że jest więcej niż tylko dobra. Pierwsze co rzuca się w oczy to świetnie wykonane modele postaci. Widać na nich bardzo wiele detali co pozytywnie wpływa na ich odbiór. Opuszczone Manor of Sleep także robi swoje – każdy element został tu bardzo pieczołowicie wykonany i naprawdę nie ma się do czego przyczepić. Efekty świetlne w tym tytule także nie należą do najgorszych. Ciemne korytarze rozświetlane promieniami latarki potrafią zrobić wrażenie nawet w obliczu takich pozycji jak Splinter Cell, który pod względem „zabawy” ze światłem znajduje się w ścisłej czołówce gier na PlayStation 2. Warto także wspomnieć o ładnej animacji jaką zostali obdarzeni główni bohaterowie, a także duchy – raczej bez szans jest ujrzeć jakieś „chrupnięcia”. Od strony wizualnej tytuł jest bardzo, bardzo solidny.

„I… don’t remember exactly where I heard it but…”

Zajmijmy się teraz stroną audio trzeciego Project Zero. Na pierwszy ogień idzie voice-acting. Cóż… nie jest on najlepszy. Aktorzy którzy zajmowali się podkładaniem głosu postaciom za bardzo nie potrafili oddać ich emocji przez co wydają się trochę niewiarygodne (mowa o angielskiej wersji). Nie miałem okazji słuchać japońskiej wersji, ale na pewno jest o niebo lepsza. Tytuł jednak wiele nadrabia za sprawą dźwięków jakie przyjdzie nam słuchać podczas „przechadzek” po Manor of Sleep. Jak wspomniałem wcześniej są to trzaski, zgrzyty, jakieś głosy i wszystko tego typu co ma na celu wywołać niepokój. Tu dźwiękowcy spisali się świetnie i należy ich pochwalić, ponieważ bez ich ciężkiej pracy tytuł na pewno nie był by tak dobry. W grze będziemy także mieli okazję wysłuchać piosenki pod tytułem „Koe” (Glos) wykonanej przez Amano Tsukiko (w poprzedniej odsłonie także pojawił się utwór tej artystki). Najlepsze jednak zostawiłem sobie na koniec – mowa o kołysance, która zowie się „Sleeping Priestess”. Ta piosenka odgrywa duża rolę w grze, a to w jaki sposób jest zrobiona (śpiew małych dziewczynek) normalnie potrafi przerazić. Sama melodia wpada w ucho i potem, mimowolnie, stale nucimy ją w głowie. Powtórzę jeszcze raz – przerażające.

„Please… Wake me up…”

Project Zero 3: The Tormented to „must have” dla fanów survival horrorów. Sama historia przedstawiona w tej pozycji także jest bardzo ciekawa co dodatkowo zachęca do dalszej gry. Tytuł wystarcza na jakieś 10-15 godzin i posiada sporo bonusów, więc jeśli lubisz takie „prezenty” to nie poczujesz się zawiedzony. Jak na mój gust jest to jeden z najlepszych horrorów w ogóle.

Uważajcie na kołysankę – jeśli zaczniecie słyszeć ją po nocach to nie będzie dobry znak. Please… Wake me up…

Ocena ogólna

Project Zero 3: The Tormented

PLAYSTATION 2

Grafika
90%
Dźwięk
90%
Grywalność
80%

Autor

Komentarze

  1. Przeszedłem. Backtracking nie jest taki zły, jak wieściły to różne recenzje tej gry. Miałem dosłownie tylko dwa momenty gdzie stwierdziłem że to gruba przesada puszczać główną postać po coś wte i wewte. Podoba mi się że po każdym rozdziale wracamy do domu bohaterki, ma to swój klimat fabularny. Bardzo fajnie że jest też sporo nawiązań do poprzednich odsłon. To co w znacznym stopniu osłabiło moją ocenę to ostatnie rozdziały związane z mrokiem które rozświetla specjalnie zebrana świeczka okraszona czasowym limitem. Klimat gry poleciał w drzazgi bo bardziej od duchów martwiłem się tym ciągle dogasającym akcesorium. Mocne 7.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.