RetroAge Recenzja, Atari 2600 Space Invaders
RecenzjaAtari 2600

Space Invaders

Loading

„Dawno, dawno temu, gdzieś w odległej galaktyce niezliczone zastępy obcych szykują się do inwazji na ziemię…”. Tak mogłaby rozpoczynać się recenzja Space Invaders, jednej z najważniejszych gier w historii elektronicznej rozrywki. Tak się jednak nie stanie. Powód? Zabierałem się już kilkukrotnie do opisania tej gry, ale za każdym razem nie byłem w stanie oddać w pełni jej ogromu i materiał lądował ostatecznie w koszu. W końcu jednak recenzja Space Invaders powstała, ale od razu zaznaczam, że jej charakter jest jakże odmienny od tego, do którego zdążyliśmy was przyzwyczaić.

Mógłbym zacząć ten artykuł od rysu historycznego. O tym jak to Tomohiro Nishikado, pracownik firmy Taito stworzył w 1978 roku genialny automat Space Invaders, który potem zawojował cały świat. O tym jak ludzie w Japonii oszaleli na jego punkcie i tym samym przyczynili się do zniknięcia monet 100-jenowych, bo wszystkie lądowały w szafach z inwazją obcych. Jak również o tym, że gra została wydana na wszystkie możliwe platformy do grania i do dnia dzisiejszego doczekała się niezliczonej ilości wersji i klonów. Wszystko to jednak na nic. Ci z was, którzy zaczynali od Pegasusa czy Sony Playstation potraktowaliby to tylko jako swoistą dawkę historii, z którą należy się zapoznać, aby wiedzieć o czym tak naprawdę rozmawiają wapniaki. U większości natomiast zrodzi się dodatkowe pytanie. Dlaczego niby ten Space Invaders jest taki przełomowy i przede wszystkim, w czym tkwi jego genialność? Przecież to tylko zlepki pikseli przesuwających się po ekranie tworzących tym samym jedną z najbardziej monotonnych rozgrywek, jakie można sobie wyobrazić. Zapewne poprawną odpowiedzią jest stwierdzenie, że to pierwsza w historii gra elektroniczna, w której chodziło o coś innego niż odbijanie piłeczki. To jednak tylko suchy fakt, dlatego chce wam przedstawić prawdziwą historię związaną z grą Space Invaders.

Był piękny słoneczny dzień w samym środku lata. Miałem wtedy może z 5 lat i zajmowałem się tym, czym dzieciaki w takim wieku się zajmują. Grzebałem łopatką w piasku, rzucałem kamieniami w kolegów i plułem na dziewczynki. Można by rzec, że byłem klasycznym przypadkiem bachora. Tego pięknego dnia moje życie miało jednak ulec zmianie. Wujek postanowił zabrać mnie na spacer i uświadomić, co jest w życiu tak naprawdę ważne. Wszystkich, którzy już się uśmiechają uprzedzam od razu, że nie będzie to opowieść z serii „zły dotyk”. Wujek zaprowadził mnie do pewnej budy na kółkach zwanej barakowozem, której przedtem nie widziałem w tym miejscu. Już z daleka dało się słyszeć przedziwne elektroniczne odgłosy, które były mi dotychczas znane jedynie z Teleranków czy 5-10-15 w których okazjonalnie można było usłyszeć dumne słowo „robot”. Po wejściu do owego obiektu ogarnął mnie mrok. Pamiętam również doskonale, że wewnątrz panował ogromny ścisk, a w powietrzu wszechobecny był duszący dym papierosowy. Cała buda wypełniona była szafami, w których zamontowane zostały tak jakby telewizory. Pierwszy raz widziałem coś takiego na własne oczy. Ponieważ byłem jeszcze bardzo mały (a raczej niski), to w zasadzie niewiele widziałem i docierały do mnie przede wszystkim tylko dźwięki. W końcu z wujkiem udało mi się przedrzeć przez tłum i dopchać do jednej z takich szaf, na tyle aby dostrzec co się tam naprawdę dzieje. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że na ekranach nie było znanych mi programów telewizyjnych, a jedynie różne dziwne i niezrozumiałe dla mnie jeszcze rzeczy, które bacznie obserwowała licznie zebrana gawiedź entuzjastycznie komentując wydarzenia, kładąc przy tym nacisk na używanie słów, które popularnie uznawane są za wulgarne.

Każda sekunda obserwowania tego, co dzieje się wokół dawała nowe doświadczenia. Okazało się, że w telewizorze pokazywana była inwazja obcej cywilizacji na Ziemię. Zastępy potworów wyposażonych w odrażające macki atakowały z nieba naszą planetę, a jedynym obrońcą był bohater w statku kosmicznym, który dzielnie stawiał opór najeźdźcom. Za pomocą gałki znajdującej się w szafie możliwe było sterowanie pojazdem, a za pomocą przycisku strzelanie do obcych. Ludzie mówili, że jest to gra, co kłóciło się z moją dotychczasową wizją postrzegania gier jako takich. Nie miało to bowiem nic wspólnego z „Chińczykiem”, ani tym bardziej z moją ulubioną wówczas grą „Na Grzyby”. Zaiste dziwne to było przeżycie, ale bez wątpienia każda kolejna fala obcych sprawiała, że ten nowy rodzaj gry coraz bardziej przykuwał mnie do szklanego ekranu. Wszystko to było tylko obserwacją osób trzecich grających w „Kosmiczna inwazję”, a prawdziwe przeżycia nadeszły dopiero wtedy, kiedy nareszcie przyszła moja pora na wcielenie się w obrońcę ziemi. Mój niski wzrost nie pozwalał mi w pełni operować statkiem kosmicznym, bowiem do panelu sterowniczego sięgałem ledwie czubkiem nosa. Z zadartą głową do góry, stojąc na palcach otrzymałem stanowisko operatora działa laserowego, który był odpowiedzialny za strzelanie w chmary obcych za pomocą wielkiego czerwonego przycisku. Wujek zajął się pilotażem i na jego barkach spoczął obowiązek umiejętnego sterowania pojazdem w celu omijania gradu pocisków, którymi zasypywali nas przybysze z kosmosu. Dodać bowiem należy, że wroga rasa nie próżnowała i ich kolejne zastępy uformowane w szeregi stopniowo zbliżały się do nas z każdą chwilą i zajadle ostrzeliwały nasze stanowiska obronne. Dzięki umiejętnościom wujka nieraz udawało się wymknąć ze szponów śmierci unikając zbliżających się pocisków obcych. Mój ostrzał raz za razem trafiał w kolejnych przedstawicieli obcej cywilizacji zmniejszając ich zastępy. Im więcej kosmitów ulegało eksterminacji tym bardziej wściekli byli pozostali przy życiu ich pobratymcy. Poruszali się szybciej i agresywniej machali swoimi mackami w naszym kierunku. W końcu mimo, że zostało ich już naprawdę niewielu, przedarli się przez linie obrony i dopadli nasz statek. Nie było już ucieczki. Znikąd ratunku. Rozszarpali nas na strzępy.

Niestety obcy nie wiedzieli, że zniszczenie statku rozdrażni mojego wujka. Czerwony ze złości wyciągnął z kieszeni kolejną monetę, która po chwili wylądowała w automacie. Rozpoczęły się koleje zmagania. Kolejny bój na śmierć i życie, którego stawką były losy Ziemi, bo w tym momencie w naszych rękach było istnienie całej ludzkości. Byliśmy bohaterami…

Zacięta walka zakończyła się w momencie, gdy kieszeń wujka świeciła już pustkami. Wtedy szanse na odparcie inwazji obcych otrzymały osoby, które stały za nami w kolejce. Wychodząc z mroku salonu gier oślepił mnie blask słońca i tym samym wróciłem do rzeczywistości. W mojej pamięci pozostały jednak wszystkie wydarzenia, które miały tam miejsce. Byłem rządny wrażeń i kolejnych starć z potworami, ale szansy na ustrzelenie kolejnych zastępów obcych już nie dostałem. Buda z kosmiczną inwazją nigdy już więcej się nie pojawiła w tym miejscu, a może po prostu nie dane mi było o tym wiedzieć. Krążyły jednak plotki, że pojawił się śmiałek, który odparł wszystkich najeźdźców i wygrał tą nierówną walkę. Nie było już Space Invaders, ale pojawiały się za to kolejne salony gier. Lepsze, wspanialsze, kolorowe. Ja wciąż jednak czekałem na automat z obcymi, bo ten najbardziej utkwił w mojej pamięci. Nie zmieniły tego nawet klony „kosmicznej inwazji” takie jak Galaxian i Galaga, które na pierwszy rzut oka wydają się być o wiele lepsze od swojego pierwowzoru. Nie zmieniły też tego inne późniejsze gry i zapewne nie uda się to również tym, które dopiero powstaną. Dzięki inwazji obcych zrozumiałem jednak, co będzie najważniejsze w moim życiu – gry video. Po dziś dzień potrafię w domowym zaciszu ślęczeć godzinami jak zahipnotyzowany przy konsolowej wersji Space Invaders na Atari 2600 i strzelać w nadlatujących obcych. Wspomnienia sprawiają, że mimo tych wszystkich lat które minęły, a tym samym nadgryzieniu przez ząb czasu, ta prosta kosmiczna strzelanina jest dla mnie cały czas najlepszą grą na świecie. Ma najlepszą grafikę, najlepszy dźwięk i do tego grywalność, która nie mieści się w skali przewidzianej przez administratora tej strony.

Wszystko to jest moim subiektywnym odczuciem, więc liczę na waszą wyrozumiałość po przeczytaniu tego tekstu. Space Invaders jest dla mnie osobiście czymś więcej niż „tylko grą” i nie jestem w stanie obiektywnie ocenić tego tytułu, dlatego zdecydowałem, że po raz pierwszy w serwisie retroage zdarzy się sytuacja, w której recenzja nie będzie zawierała ocen. Zamiast tego proponuje mini-zabawę dla czytających ten tekst. Zostawiajcie swoje oceny gry Space Invaders w komentarzach, a przekonamy się tym samym jak ten przełomowy tytuł ocenia każdy z was.

Autor

Komentarze

  1. Cytat:
    „Dzięki inwazji obcych zrozumiałem jednak, co będzie najważniejsze w moim życiu – gry video. Po dziś dzień potrafię w domowym zaciszu ślęczeć godzinami jak zahipnotyzowany przy konsolowej wersji Space Invaders na Atari 2600 i strzelać w nadlatujących obcych. Wspomnienia sprawiają, że mimo tych wszystkich lat które minęły, a tym samym nadgryzieniu przez ząb czasu, ta prosta kosmiczna strzelanina jest dla mnie cały czas najlepszą grą na świecie. ”

    Widać że niemal kochasz to co robisz i uwielbiasz gry a do tego piszesz bardzo fajne recenzje gier.
    Szacun dla Ciebie i dziękuję bo fajnie się czytało
    Ja natomiast ogółem uwielbiam shootery na Atari 2600
    Space Invaders to jeden z najlepszych
    Moja ocena wygląda tak:
    Grafika 8/10
    Dźwięk 8/10
    Grywalność 9.5/10
    Ocena końcowa: 9/10
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.