RetroAge Recenzja, NES Urban Champion
RecenzjaNES

Urban Champion

Loading

Drogi graczu! Czy chciałeś kiedyś zakosztować ulicznej bijatyki, ale za bardzo obawiałeś się o swoje zdrowie i stan uzębienia? Nic straconego! W 1984 roku programista z firmy Nintendo, Shigeru Miyamoto, stworzył grę pozwalającą wcielić się w osiedlowego rozrabiakę i stłuc na kwaśne jabłko rzesze osiedlowych chojraków. Mowa o Urban Champion, będący duchowym spadkobiercą, wydanego na Game & Watch, Boxing. Czy jednak warto ustawić się z Miejskim Mistrzem na solo? Sprawdźcie poniższą recenzję!

Chcesz dostać?!
Jak wspomniałem we wstępie, w Urban Champion wcielamy się w podwórkowych łobuzów, którzy umówili się na solówę. Nasz wachlarz ciosów ogranicza się jedynie do uderzeń pięścią, jednak te występują w dwóch wariantach. Możemy przekrzywić komuś facjatę ciosem w twarz, bądź sprawić, by znów poczuł obiad, uderzając w brzuch. Uderzenia podzielone są na słabe i silne w zależności od tego, który z dwóch przycisków naciśniemy. Te pierwsze są szybsze i sprawiają, że nasz przeciwnik nieznacznie się cofa, drugie są wolniejsze i powalają go na ziemię. Ciosy możemy zablokować, przytrzymując strzałkę w górę lub w dół w zależności od tego, czy chcemy chronić głowę czy brzuch.
Nasze łobuzy nie posiadają żadnego paska zdrowia. By wygrać, należy zepchnąć przeciwnika na koniec chodnika, wówczas ten poturla się na ulicę, a my przechodzimy do kolejnej walki. Zarówno my, jak i on, mamy do dyspozycji trzech wojowników. Gdy przyjdzie nam walczyć z ostatnim, na końcu chodnika z jego strony pojawi się studzienka kanalizacyjna. Jeżeli przywalimy mu tak, że do niej wpadnie, wygrywamy walkę, a dama mieszkająca w bloku, pod którym toczyło się starcie, obsypie nas z okna konfetti. Następnie przechodzimy do kolejnej rundy, gdzie czeka na nas jeszcze silniejsza trójka wojowników i tak w zasadzie bez końca. Jak to w grach z wczesnych lat 80 – tych bywa, gramy o jak najlepszy wynik. Tutaj jednak zamiast punktów liczone są nam wygrane walki. Kolejne zwycięstwa są oznaczone specjalnymi znakami, jakie pojawiają się na dole ekranu. Na początek są to rękawice boskerskie, później zaś puchary, a nawet korony.
U dołu ekranu mieści się licznik staminy. Określa on, ile ciosów możemy jeszcze zadać. Jedno uderzenie zmniejsza tę liczbę o jeden punkt. Gdy stamina się skończy, nie będziemy w stanie zadać silnego ciosu. Dodatkowo na dole znajduje się czasomierz. Jeżeli po upływie czasu walka nie zostanie rozstrzygnięta, przyjedzie radiowóz policji i zabierze tego nicponia, który ma mniej staminy. Jednak mundurowi pojawiają się nie tylko wtedy. Czasem przejeżdżają obok nas w trakcie walki. Wówczas łobuzy cofają się na oba końce planszy i niewinnie spoglądają w niebo, udając, że nic złego nie robią. Całkiem fajny smaczek. Zabawę urozmaicają także lokatorzy budynków, pod którymi walczymy. Niekoniecznie podobają im się rozróby pod blokiem, dlatego od czasu do czasu rzucą w naszych wojowników doniczkami z okien. Oberwanie taką kosztuje nas utratę 5 punktów staminy i czasowe oszołomienie, co przeciwnik może bezlitośnie wykorzystać, uderzając nas silnym ciosem.

Co się gapisz!?

Choć powyższy opis przedstawia Urban Champion jako grę fajną i zabawną, to niestety parę rzeczy zepsuło mi przyjemność w obcowaniu z tym tytułem. Przede wszystkim sterowanie. Grze brakuje dynamiki, która charakteryzuje nowsze bijatyki. Postacie poruszają się powoli, podobnie jak wyprowadzane przez nich uderzenia. Szybki cios szybki jest jedynie z nazwy, gdyż wyprowadzenie go jest bardzo wolne. Z kolei uderzenie silniejszą pięścią trwa wieki, przez co trafienie tak powolnym strzałem bardziej staje się kwestią szczęścia aniżeli umiejętności. Do tego każdy przeciwnik wygląda identycznie i posiada ten sam wachlarz uderzeń. Choć z czasem poziom trudności rośnie i wrogowie stosują bardziej nieprzewidywalne kombinacje ciosów, to jednak gra bardzo szybko staje się powtarzalna. Podobnie jak lokacje, których jest zaledwie kilka i są do siebie dość podobne. Urban Champion o wiele lepiej sprawdza się w trybie dla dwóch graczy. Walka z żywym rywalem sprawia dużo więcej frajdy.
Grafika, choć dość prosta, jest bardzo przejrzysta. Nasze starcia toczymy pod budynkami mieszkalnymi, jednak na parterze zawsze znajduje się jakiś punkt usługowy, jak: restauracja, fryzjer męski czy księgarnia. Mimo iż, jak wspomniałem powyżej, są one do siebie dość podobne, prezentują się przyzwoicie podobnie jak tła. Zastrzeżeń nie mam także do wyglądu i animacji postaci w grze. Jak na rok 1984 prezentują się bardzo dobrze. Muzyka, podobnie jak w innych wczesnych tytułach Nintendo, choć prosta, to brzmi bardzo sympatycznie. Do odgłosów również nie mogę się przyczepić.
Urban Champion na pewno nie jest najlepszym tytułem w dorobku Shigeru Miyamoto ani Nintendo. To typowy średniak, który gdyby tylko posiadał lepsze sterowanie i bardziej różnorodną rozgrywkę, byłby całkiem niezłą grą. Niestety, dłuższe sesje z grą nużą, przez co, jeśli naprawdę chcecie się przy niej dobrze bawić, znajdźcie sobie drugą chętną osobę do gry. Wówczas zabawa jest dużo lepsza. Z sentymentu daję 6 za grywalność. Wy natomiast spokojnie od tej oceny możecie odjąć jedno lub dwa oczka.

Ocena ogólna

Urban Champion

NES

Grafika
60%
Dźwięk
70%
Grywalność
60%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.