RetroAge Recenzja, Wii Animal Crossing: Let’s Go to the City
RecenzjaWii

Animal Crossing: Let’s Go to the City

Loading

Gry które polegające na tworzeniu wirtualnych społeczności i prowadzeniu w nich wyimaginowanego życia mają to do siebie, że trafiają zwykle do własnego twardego elektoratu. Animal Crossing: Let’s Go to the City na Wii to kolejna gra z serii gdzie sterowany przez nas bohater jest jedynym człowiekiem w świecie antropomorficznych zwierząt.

Pierwsze chwile spędzamy na wyborze płci głównego bohatera, nazwy miejscowości i konkretnej nieruchomości. Jako że zaczynamy nowe życie, nasza przeprowadzka do nowego domu jest całkowicie spontaniczna. Nie posiadając złamanego bellsa (lokalna waluta), dostajemy przydział na wybrane przez nas mieszkanie. Na świecie jednak nie ma nic za darmo poza dostaniem w zęby, toteż i nasze zakwaterowanie zawdzięczamy wsparciu lokalnemu przedsiębiorcy – Tom Nook. Już na starcie będziemy więc siedzieć w kieszeni tego szopa pracza, a gdy spłacimy należności, on zasugeruje kolejne ulepszenie za większy niż ostatnio dług. Na nasze szczęście Tom w swojej finansowej empatii nie będzie nas ścigał z urzędu w celu uregulowania długu. Czas na jego spłatę jest iście nam dowolny, więc nie należy się spodziewać martwych ryb zawiniętych w gazetę na wycieraczce w ramach ostrzeżenia.

Początkowo Tom zatrudni nas do swojego sklepu jako pomoc. Zarobimy co prawda parę miedziaków, ale ważniejsze, że oprowadzeni zostaniemy po lokalnej społeczności. Kiedy pójdziemy na fajrant, odtąd będziemy musieli pracować już na własną rękę (i dobrze bo za szopowe wynagrodzenie nie wypłacilibyśmy się do końca życia). W sklepie sprzedamy praktycznie wszystko co się nam trafi od zwykłych muszelek, jabłek, po własnoręcznie zdobyte ryby i owady. Tak, poza magicznie wylatującymi monetami z drzew i kamieni naszym jedynym źródłem dochodu jest wędkarstwo i entomologia. Dochód z tego bywa różny w zależności od rzadkości występowania danego gatunku.

Dobry kontakt z sąsiadami zwykle się opłaca. Niestety na dłuższą metę ich obecność staje się dość monotonna. Ciągle proszą nas o wymyślenie nowego powitania czy hasła, z którymi będą się identyfikować przy każdej rozmowie. Lubią się wymieniać towarami i mają tendencje do gubienia kluczy do domu w rzece (bez wyjątku). Za zabawę uznają chowanego, do którego często nas zapraszają w roli szukającego. Relacje są tu właściwie bez znaczenia, gdyż wszystkim udziela się hipisowskie podejście do nas. Wydaje się, że istoty z którymi utrzymujemy rzadszy kontakt po czasie opuszczają wioskę. Gra jednak utrzymuje równowagę i po czasie wprowadza się nowy lokator.

Dodatkową rozrywką może stać się uzupełnianie zbiorów w lokalnym muzeum. Wymaga to poświęcenia grze nawet kilku lat, ale wydaje się esencją „robienia czegokolwiek” na naszym „wygwizdowie”. Zapewne zapytacie „lat?”. Owszem, gra działa na zasadzie czasu rzeczywistego, ustawionego w konsoli. Mamy więc różne pory dnia i nocy, a nawet roku (a co za tym idzie różnica w faunie). Obchodzimy takie święta jak dziękczynienia czy gwiazdkę.

Tytularną atrakcją gry jest wypad do miasta. Tu możemy odwiedzić luksusowy sklep meblowy, gdzie towary idą po takich cenach, że tylko finansowi krezusi mogą sobie na to pozwolić. Mamy również kino (tu otrzymamy animacje naszej postaci, które można uruchomić w każdym momencie, takie jak np. płacz, złość – można posiadać maksymalnie cztery), czyściciela butów, fryzjerkę, wróżkę i dom aukcyjny. Szczerze jednak przyznam, że w mieście nie ma co robić i zdecydowanie jeśli nie muszę to tam nie jadę.

Meritum gry stanowi jednak połączenie internetowe. Dzięki dostępowi do sieci inni mieszkańcy wiosek z całego świata mogą nas odwiedzać albo my ich (oczywiście po uprzedniej wymianie przyjacielskiego kodu). Nie bez powodu Animal Crossing jest pierwszą grą na Wii, w której używa się Wii Speak czyli mikrofonu. Można też podpiąć klawiaturę USB lub korzystać z tej w grze. Połączenie internetowe daje nam również możliwość pobrania kilku dodatków do gry jak np. stroje na święto Patryka. Kolejną możliwością jest przeniesienie naszej postaci z Animal Crossing: Wild World wydanej na Nintendo DS, tu jednak z pewnymi zastrzeżeniami do niektórych przedmiotów.

Graficznie gra wygląda całkiem schludnie. Zresztą to chyba charakterystyczne w tej serii, że jest sporo brył podstawowych widocznych tu i ówdzie – trójkąty, kółka ect. Muzyka delikatna, nie przeszkadza mi właściwie żaden utwór. Tu nadmienić należy również midi niejakiego K. K., który grywa w sobotnie wieczory w lokalnej kawiarence. Niektórzy melomani cenią sobie jego utwory (ba! Nawet są tacy którzy jego repertuar grają na własnym instrumencie).

Podsumowując gra jest dla każdego przedziału wiekowego. Nie oznacza to oczywiście że podejdzie wszystkim. Jak wspomniałem symulatory życia trafiają jedynie do zainteresowanych tą formą rozgrywki. Dla innych stanie się nudna, denna i dziecinna. Całość ratuje łącze internetowe, chociaż na tyle by zaliczyć Animal Crossing: Let’s Go to the City do średnio-dobrego tytułu. W USA tytuł pozycji brzmi „Animal Crossing: City Folk”.

Ocena ogólna

Animal Crossing: Let’s Go to the City

WII

Grafika
60%
Dźwięk
60%
Grywalność
50%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.