Blue Stinger to pierwszy survival horror na Dreamcasta. PlayStation miało swojego Residenta, nic więc dziwnego, że Sega także chciała mieć w biblioteczce swojej nowej konsoli przedstawiciela tego popularnego gatunku. Tego trudnego zadania podjęła się niezbyt renomowana ekipa Climax. Gra ukazała się w Japonii kilka miesięcy po debiucie konsoli i sprzedała się całkiem nieźle, co w sumie nie dziwi bo praktycznie nie miała w tym czasie żadnej konkurencji. Zajrzyjmy zatem nieco głębiej i sprawdźmy czy Blue Stinger może stawać w szranki z kultowym Residentem.
Zacznijmy badanie od otoczki fabularnej. Nie będę ukrywał, że nie przywiązuję wielkiej wagi do fabuły gier na które mitrężę swój cenny czas. Z reguły historyjki są albo bezdennie głupie, albo przeraźliwie nudne i przegadane, a najczęściej cierpią na obie te przypadłości. Nie inaczej jest i w tym przypadku.
Kilkadziesiąt milionów temu na Ziemię spadł ogromny meteor powodując poza wielka dziurą w gruncie, także tak mało istotne wydarzenie jak wyginięcie dinozaurów. Miliony lat minęły jak jeden dzień, i tu nagle z oceanicznej kipieli wynurza się tajemnicza wyspa z kraterem pośrodku. Oczywiście związek obu wydarzeń jest zupełnie nieprzypadkowy. Wyspę otacza dziwna bariera energetyczna, a całym zamieszaniem zawiaduje potężna korporacja. Zupełnym przypadkiem w okolicy pałętał się niejaki Eliot Ballad, pewnie z nudów postanowił zajrzeć i zrobić w okolicy porządek. Niestety, dalej jest jeszcze bardziej dziwacznie i bzdurnie. Pojawia się latająca ni to wróżka ni to anielica z wielkimi… oczami, która ma oczywiście niebagatelny udział w historyjce. Kiepskawą fabułę próbuje z niejakim trudem wynagrodzić siermiężny gameplay.
Jak na niewydarzony klon Resident Evil przystało w Blue Stinger przemierzamy klaustrofobiczne korytarze tajemniczego laboratorium eliminując coraz bardzie dziwaczne maszkary Z każdego pracowicie utłuczonego przeciwnika wypadają pieniążki, które można spożytkować na nowy lepszy sprzęt. Jak to w każdej porządnej japońskiej grze bywa zakupów dokonujemy w specjalnych automatach. Oczywiście kasy nigdy nie ma za dużo, w końcu to nie strzelanka tylko horror, a jak wiadomo w horrorze najstraszniejszy jest brak amunicji w obliczu przeważających sił wroga. Zwłaszcza na początku warto oszczędzać i wykańczać niemilców ręcznie, co niestety może przyprawić gracza o poważny ból głowy. W czasie walki wręcz Eliot rusza się z gracją zardzewiałego robota. Zresztą animacja głównego herosa podczas eksploracji okolicy jest niezbyt wyszukana, obserwowanie jego zadka przez te kilkanaście godzin jest niezbyt miłym doświadczeniem. Podczas biegania wygląda jakby lewitował tuż nad powierzchnią gruntu, co dotyczy też innych ludzkich bohaterów. Będziemy mieć okazję pokierować również grubawym kapitanem Doggsem, który wygląda i porusza się jeszcze bardziej pokracznie. Między chłopakami można się przełączać żeby wykorzystać ich specjalne zdolności. Eliot jest zwinniejszy, szybszy i lepiej radzi sobie z bronią palną. Kapitan porusza się wolniej, ale potrafi solidnie przywalić z piąchy i ma na wyposażeniu kuszę. Poznęcałem się trochę nad panami Eliotem i Doggsem, pora zatem rzucić okiem na ich przeciwników. Tutaj twórcy poszli w kombinację dinozaurów wszelakiej maści ze zmutowanymi humanoidami porośniętymi obleśnymi mackami. Moim faworytem jest jednak wielgachny pająk z terenówką na odwłoku. Niestety miast dreszczyku emocji widok przeciwników wywołuje raczej mieszankę rozbawienia i zażenowania. Bardzo sympatycznie wygląda arsenał jaki mamy do dyspozycji. Zaczynamy z mizernym pistolecikiem, ale dość szybko w łapki bohaterów wpadają poważniejsze zabawki. Działka plazmowe, wyrzutnie rakiet to znamy i lubimy, ale są też bardziej egzotyczne kawałki żelastwa. Coś co przypomina wielki mikser, albo wyrzutnia kwasowych pocisków. Strzela się całkiem przyjemnie a efekty działania zwłaszcza tych potężniejszych broni są bardzo spektakularne.
Rzućmy okiem na wizualia. Jak sto dwadzieścia osiem bitów w bebechach Dreamcasta radzi sobie z generowaniem grafiki? Także w tym aspekcie panowie i panie z ekipy Climax nie błysnęli talentem. O koślawej animacji ludzików już pisałem. Maszkary mimo swojego dyskusyjnego designu poruszają się i wyglądają dużo bardziej naturalnie. O ile oczywiście można mówić o naturalności w przypadku tych zmutowanych potworków. Wnętrza mają swoje lepsze momenty i zbliżają się do dolnych poziomów stanów średnich. Jest schludnie i porządnie, ale momentami przesadnie kolorowo. Za to na zewnątrz graficy dali prawdziwy popis. Straszą rozmazane tekstury których nie powstydziłoby się Nintendo 64. Morze swym koszmarnym wyglądem przyprawia o prawdziwą chorobę morską. Jest słabo, powiem więcej jest bardzo słabo, w lokacjach na otwartym terenie graficzna bieda aż piszczy. Muszę do tej całej beczki żółci jaką tu wylałem dolać jeszcze solidny ceberek. Kamerzysta w Blue Stinger zachowuje się niczym zombiak z doszczętnie przegniłym mózgiem. Kamera szaleje, w najmniej odpowiednim momencie zmienia perspektywę, skutecznie zniechęcając do dalszej eksploracji. Na tym tle całkiem fajnie wypada warstwa dźwiękowa. Muzyka jest naprawdę klimatyczna, orkiestrowe kawałki dobrze budują nastrój rodem z horroru klasy B. Angielski dubbing jest, i to właściwe powinno wystarczyć za cały opis. Aktorzy deklamują sztywno i drętwo, bez przesadnej egzaltacji znanej choćby z serii Resident Evil.
Pora na podsumowanie moich gorzkich żalów. Chcecie zagrać w survival horror na Dreamcascie? Wybierzcie Resident Evil: Code Veronica, a jak wam się jeszcze nie znudzi atakujcie makaronowe wersje dwójki i trójki. Wciąż spragnieni mocnych wrażeń powinni sprawdzić nader klimatyczne D2. Blue Stinger to pozycja ostatniego wyboru. Ma swoje lepsze chwile, ale skopana kamera, durny scenariusz i słabująca grafika skutecznie zabijają przyjemność z gry. Niestety gra jest słaba, wtórna i mało straszna. Gracie na własną odpowiedzialność!
Blue Stinger
DREAMCAST