RecenzjaPlayStation 2

Devil May Cry

Loading

Zdumiewające, jak często zdarza się, iż początkowy zarys jakiegoś dzieła jest w ostatecznym rozrachunku zupełnie odmienny od przyjętej na starcie koncepcji. Coś, co w początkowym zamyśle twórców istnieje jedynie jako kolejna kalka utartych już schematów, nagle w przypływie weny (zainspirowanej przypadkiem) przeobraża się w twór unikatowy, który pozostaje w pamięci potomnych po wsze czasy. Takie koleje losu w znacznym stopniu towarzyszyły procesowi powstawania jednej z najlepszych gier w swoim gatunku (a na myśli mam slashery). Ba, co ja plotę?! Ta produkcja ów gatunek wówczas definiowała, a co poniektórzy twierdzą, że dzięki niej w ogóle zaistniał.

Two millenniums ago…

W 2000 roku włodarze firmy Capcom zlecili szefowi jednego ze swych wiodących studiów developerskich (odpowiedzialnemu przede wszystkim za powstanie Resident Evil 2) Hidekiemu Kamiyi stworzenie nowej gry z nieumarłymi w roli głównej na stawiającą pierwsze kroki w konsolowym światku Playstation 2. Pieczę nad nowym projektem objął Shinji Mikami – ojciec sławnej już wtedy serii gier z gatunku survival horror. Jednak podczas developingu panowie stwierdzili, iż to, co do tej pory wyszło spod dłuta Kamiyi, zbytnio odbiega od generalnych założeń zombiakowej Rezydencji Zła. Wtedy postanowili nadać tej koncepcji zupełnie nowy kształt. Z gry, której szkielet rozgrywki opierał się na obronie przed skomasowanym atakiem wroga, produkcja owa zmieniła się w coś, co kompletnie odwracało proporcje w tej kwestii. Tym razem gracz był stawiany w roli łowcy, a wrogowie nie pełnili nawet roli zwierzyny, oni stali się mięskiem armatnim!!! Tak oto (w skrócie) przedstawia się historia powstania jednego z najlepszych tytułów na popularną czarnulę, czyli Devil May Cry.

… strange and ironic, that it will end In the same way

Historia przedstawiona w grze kręci się wokół wojny pomiędzy światem ludzi oraz demonów, a raczej na desperackiej próbie obrony ziemskiego padołu przed inwazją władcy piekielnego pomiotu, upadłym aniołem Mundusem. Ludzkość dostaje tęgie baty, wydaję się, iż nic nie uchroni naszego świata przed upadkiem. Jednak niespodziewanie jedna z wysoko postawionych szych w panteonie potępionych zakochuje się w ziemskiej kobiecie i przechodzi na stronę uciśnionych. Zwycięża on armię Mundusa, a nawet poświęca własne życie w celu zamknięcia wrót łączących oba wymiary. Dwa tysiące lat później syn owego kochasia (zwanego tu i ówdzie Spardą) – Dante, po śmierci swojej matki oraz zaginięciu brata (których też zdążył dopaść ów, niezmordowanie bezwzględny w czynieniu zła oprawca) mści się na demonach i tym podobnych koleżkach za krzywdy wyrządzone w przeszłości jego rodzinie i przy okazji całemu światu. Wypada też wspomnieć, iż pała się owym zajęciem także w celach zarobkowych – wiadomo, czasy ciężkie, a coś robić trzeba… W środkach raczej nie przebiera, gdyż do pracy z reguły zabiera dosyć długi miecz i broń palną w postaci dwóch sympatycznych klamek o cudownie brzmiących imionach Ebony i Ivory. Poza tym jest nieśmiertelny, więc w swoim fachu nie ma sobie równych. Pewnego kluczowego dla wszystkich (przyszłych i obecnych) fanów serii dnia pojawia się laska rzucająca motorami (he, he) i oznajmia mu, że ten, który kiedyś robił problemy(chyba już o nim wspominałem), zamierza robić je znowu, więc pasuje spuścić mu manto. Dante jest dość rzadko umierającym, przez co przesadnie pewnym siebie japońskim bishonenem, dlatego nie ma oporów przed dokonaniem ostatecznej zemsty na dręczycielu i przy okazji załapaniem paru punktów u wcześniej wspomnianej dziewoi, do której swoją drogą ma wyjątkową słabość, ponieważ przypomina mu jego matkę… Fabuła nie jest raczej mocnym punktem tej giery – klasyczny, sfiksowany Japan style, albo się uśmiejesz albo ją znienawidzisz – trzeciej możliwości nie ma – chyba, że sobie w ogóle ten growy kąsek odpuścisz, a moim zdaniem byłoby szkoda. Ale dość o kulisach – pora na samo mięcho, czyli gameplay!

Lets Rock Baby!!!

Rozgrywka w Devil May Cry generalnie polega na szlachtowaniu i strzelaniu.. Konkretniej na eksterminacji wszelakiej maści piekielnego ustrojstwa, charakteryzującego się sporymi brakami w edukacji patrząc przez pryzmat faktu, iż stawać na drodze praktycznie nieśmiertelnego łowcy demonów, to raczej nie jest dobry pomysł, jeśli ich ambicją jest (prócz szerzenia zła oczywiście) dożyć sędziwego wieku jako przeklęty z królestwa upadłych aniołów rodem. Czyli biegasz sobie po gotyckim zamku podzielonym na dwadzieścia trzy misje i ubijasz co się da. Czasem przyjdzie ci rozwiązać też kilka banalnych zagadek typu: znajdź kielich, postaw na ołtarzu, a otworzy się przejście – brzmi standardowo i mało ciekawie, co nie? Bajer polega na tym, że robisz to na sporo widowiskowych i zróżnicowanych sposobów ( mam na myśli rozcinanie oraz ostrzeliwanie wrogich ci chłopaczków), że wspomnę chociażby o klasycznej akcji z wybiciem przeciwnika mieczem w powietrze i pociśnięcie delikwentowi z shotguna zanim jeszcze biedaczysko z powrotem przytuli się do matki Ziemi. I tym generalnie tkwi prawdziwa moc tego niepozornego kawałka kodu!!! Wszystkie te szlagi mogą być klejone w kombosy nagradzane notami noszącymi nazwy typu dull, cool (w zależności od jakości demolki zaaplikowanej przeciwnikowi) itp. Za pokonanych wrogów otrzymujesz ich dusze, będące środkiem płatniczym w grze. W trakcie, a także pomiędzy misjami możesz za owe fundusze zakupić sobie nowe ciosy, wydłużyć pasek energii życiowej lub zwiększyć czas użytkowania Devil Triggera, aby jeszcze bardziej zdusić jakiekolwiek próby oporu już przypartych do muru swą bezradnością antagonistów. Czymże jest ów „Diabelski Spust”( bez oczywistych skojarzeń proszę)? To stan, w który wpada główny bohater, swoisty berserk, charakteryzujący się zwiększoną siłą szlagów, prędkością i unikatowymi ciosami, robiącymi z co po niektórych plamę na ścianie, podłodze, a pewnie i suficie. W miarę postępów w grze, zaopatrujesz się również w nowe typy uzbrojenia – kolejne giwery oraz broń białą w postaci miecza czy ognistych rękawic. Nie ma tego wiele, ale to co nam zaoferowano, w zupełności wystarcza do dobrej zabawy i kombinowania jakby tu najbardziej efektownie nadwątlić siły witalne jakiegoś potępieńca. Jeśli już o adwersarzach wspomniałem, to muszę zaznaczyć, że każdy z nich jest na swój sposób unikatowy i wymaga innego podejścia do jego unicestwienia, co pozwala uniknąć znużenia masakrą i jest jednym z głównych aspektów, które składają się na stwierdzenie, iż gameplay tej produkcji po prostu urywa czachę!!! Osobna wzmianka należy się bossom. Starcia z nimi charakteryzuje wyjątkowa epickość (inna sprawa, że ich design jak dla mnie raczej ssie) na co wpływa fakt, iż chłopcy do niziołków nie należą, swoja aparycją przyprawiając o konkretnego pietra co bardziej wrażliwych osobników, którzy na przykład urodzili się wczoraj. Prócz tego trzeba na nich znaleźć odpowiednią taktykę i najskuteczniejszą broń ( na wyższych poziomach trudności goście potrafią nieźle napsuć krwi), a co za tym idzie, satysfakcja z zakończenia ich wątpliwej jakości żywota jest olbrzymia. Kolejna niewątpliwą zaletą tego slashera, będącą jednocześnie kolejnym z jej kluczowych, wręcz uzależniających elementów, jest moim zdaniem replayability. To ona powodowała, iż wcielałem się w Dantego jeszcze wiele razy po pierwszym ukończeniu scenariusza na poziomie normal. Niby przygoda pęka w około 10 godzin (za pierwszym podejściem), ale po skończonej rzezi ma się ochotę na więcej!!! Naprawdę, mało która produkcja po jej zaliczeniu, tak bardzo zachęca do powrotu do gry i spróbowania swoich sił na wyższych poziomach rozwałki oraz uzyskania lepszych not za zaliczenie poszczególnych misji. Ta gra (wiem powtarzam się, ale to silniejsze ode mnie) to prawdziwy gameplayowy power – nawet po kilkunastu kolejnych porażkach w starciu z ostatnim badassem na Dante Must Die (najwyższy poziom trudności) nie miałem dość – cały czas zaczynałem od nowa, aż w końcu dopadłem płaza!!!!

Hey Babe, Nature Calls? Cans In the back!!

Oprawa audiowizualna stoi na bardzo wysokim poziomie. Mroczne sale zamku (popełnione w pełnym 3D) położonego na opuszczonej Mallet Island, pogrążone w ciemności wzorcowo kontrastują z nielicznymi źródłami światła. Sprawiają dobre wrażenie nawet po tych nastu latach od premiery. Podobnie jest z długimi korytarzami oświetlonymi promykami zachodzącego słońca, które nieśmiało wkradają się do wnętrza zamku poprzez otwory w ścianach i sufitach. Gotyckie wieże, mosty i bramy współgrające z roślinnością na zewnątrz kamiennej budowli także tworzą kapitalne, artystyczne wręcz kompozycje, przyczyniając się do kreacji konkretnego, mrocznego klimatu. Animacja Dantego jak i jego ofiar to najwyższa liga i naprawdę nie ma się w tej kwestii do czego przyczepić. Muza i wszelkie inne dźwięki wydobywające się z telewizora podczas gry, kapitalnie dopełniają obrazu wyjątkowości owej produkcji. Kawałki oparte na gitarowych riffach połączonych z pompatycznymi organowymi brzmieniami prawidłowo nastrajają do kolejnych potyczek z niezmordowanym w staraniach ubicia cię wrogiem, a odgłosy, czy to walki, czy otwieranych drzwi, czy w końcu artykułujących swoje fochy (mniej lub bardziej subtelnie) wrogów, wydają się być jak najbardziej wiarygodne i dobrze współgrają z resztą elementów składających się na oprawę audio. Wszystko w tej kwestii jest niemal idealnie zgrane.

Hey! Slow down babe!

Zdaję sobie sprawę, iż na razie opisałem DMC prawie w samych superlatywach, ale oczywiście udało mi się w niej doszukać także kilku nieistotnych wad, o których wspomnę z kronikarskiego obowiązku. Po pierwsze czasami (lecz naprawdę bardzo rzadko) daje się we znaki kamera. Przez większość czasu gry przejrzyście ukazuje odwiedzane lokacje nie przeszkadzając w staczaniu kolejnych pojedynków – lwia część ujęć jest dziełem mistrza w swoim fachu. Dosłownie kilka razy (z reguły podczas batalii z bossami) zdarzało się jej wywołać we mnie lekką frustrację, były to jednak marginalne wyjątki, więc na dłuższą metę nie powinien to być problem w kontakcie z tytułem. Po raz wtóry napomknę także o naiwnej i naciąganej (szczególnie pod koniec) fabule, w paru momentach wywołującej niesamowite zażenowanie przeplatane sporą dawką śmiechu – no ale taki nierzadko urok warstwy fabularnej tworzonej przez japońskich braci. Poza tym niektóre, co bardziej wrażliwe (na dzieła uznawane przez niektórych za idealne, he,he) jednostki mogą narzekać na dosyć często spotykany w produkcjach by Capcom, bactracking . Nie dość, że te dwadzieścia trzy misje nie są zbyt długie, to podczas niektórych z nich odwiedzać będziemy lokacje, które wydadzą się nam dziwnie znajome, co może dla niektórych być ciężkie do przełknięcia. Mnie osobiście w ogóle to nie przeszkadzało, gdyż konkretna dawka miodu potęgowana przez wspomniane wcześniej wysokie replayablilty uzależniają po bodaj kilkunastu minutach kontaktu z tytułem i zupełnie zobojętniają na tak mało istotne wady.

Right, I’m his son, Dante…Sweet Dreams!

Podsumowując te przydługawe pieśni pochwalne na temat Devil May Cry, wypada mi się powtórzyć po raz n-ty i polecić komu się da ten kosmicznie wciągający kawałek kodu, który za samą grywalność powinien otrzymać nawet i jedenaście punktów. Sieczka kolejnych demonicznych sługusów jest jak narkotyk, bez którego nie mogłem egzystować przez bodaj miesiąc kontaktu z grą. To istny mega zajebiście widowiskowy power, kradnący hektolitry godzin wolnego czasu – pure coolest gameplay po prostu!!! Satysfakcja z zaliczenia tego dzieła na maksa jeszcze bardziej zmiażdżyła moje cojones i na długi okres czasu wprowadziła ogromnego banana na facjatę!!! Mroczny klimat tego gamingowego cudu; (pomijając niektóre chore jazdy w kwestii rozwoju scenariusza) wtóruje boskiej grywalności, które w połączeniu z fachową oprawą audiowizualną kreują twór niemal idealny!!! Nie jestem jakimś hardcore- fanem slasherów, ale dzięki tej produkcji wiem już, w czym tkwi esencja zajebistości gier tego gatunku. Nic tylko wciągnąć ten stuff niczym konkretną dawkę najlepszej jakości koki (w postaci ścieżki zdrowia) i „odlecieć” z diabłem (który zapłacze nie raz i nie dwa) na długie godziny, dnie, miesiące, a może i lata!!!

Ocena ogólna

Devil May Cry

PLAYSTATION 2

Grafika
90%
Dźwięk
100%
Grywalność
100%

Autor

Komentarze

    1. Udało mi się nareszcie ukończyć całość. Według mnie gorsze od trójki ale bardzo podobał mi się ten mroczny klimat. Irytował mnie jedynie backtracking i fakt, że z niektórymi bossami walczymy po 3 raz (nienawidzę Nightmare!). Niemniej to bardzo dobra gra i obowiązkowa pozycja w kolekcji każdego posiadacza ps2.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.