RetroAge Recenzja, PlayStation 4 Mass Effect: Andromeda
RecenzjaPlayStation 4

Mass Effect: Andromeda

Loading

Mass Effect: Andromeda to czwarta odsłona niezwykle popularnej w czasie siódmej generacji serii Mass Effect, niepowiązana jednak fabularnie z „trylogią Sheparda”. Miała ona stanowić początek kolejnej pod-serii, ale coś niestety nie pykło, w sumie to nawet dużo cosiów – po szczegóły zapraszam do poniższej recenzji wersji na PS4.

Cześć głodny jestem tata.

Jako że mamy do czynienia z grą określaną jako Action RPG zacznijmy może od fabuły. Akcja gry toczy się w galaktyce Andromeda: 2 537 000 lat świetlnych od i 600 lat po wydarzeniach z pierwszej odsłony Mass Effecta, w związku z czym wspomniane czasami wydarzenia pełnią funkcję ciekawostek i puszczania oczka dla fanów pozostając bez wpływu na opowiedzianą historię zapewniając świeży start dla twórców i nowych graczy. Osobiście uważam że to dobry ruch oszczędzający wszystkim zamieszania związanego z rozgrzebywaniem zakończonej już historii.

Główny wątek, podobnie zresztą jak w większości gier BioWare od czasu przejęcia przez Electronic Arts nie jest jakoś szczególnie ciekawy, w telegraficznym skrócie: nowa galaktyka nie jest tak wspaniała jak w reklamach, po bohaterskiej śmierci naszego ojca™ przejmujemy jego rolę Pioniera (Pathfinder) wraz z dobrodziejstwem inwentarza by z pomocą krnąbrnej drużyny oraz niezwykle zaawansowanej sztucznej inteligencji dzięki dogodnie umieszczonym kryptom terraformujących porzuconych przez nieznaną rasę przystosować do zamieszkania kolejne planety. No i uratować zaprzyjaźnione rasy przed niechybną zagładą z rąk zaawansowanej wrogiej rasy, oraz z polecenia mamusi znaleźć miłość swojego życia, toż to punkty obowiązkowe.

Tym co zawsze wybijało dość zachowawczą w swoich założeniach fabułę ostatnich gier BioWare były intrygująco zarysowane postaci, zarówno nasi towarzysze jak i wrogowie, oraz bardzo rozbudowane relacje z innymi postaciami co dodatkowo wzmacniało wrażenie że nie mamy do czynienia z wydmuszkami które są tylko pretekstem do wykonania questa.

W przypadku Mass Effect: Andromeda kompletnie się to nie udało, kilkukrotnie miałem wrażenie że już za pół godzinki coś zacznie się wreszcie kręcić, jednak za każdym razem okazywało się że dana postać szybko wraca w objęcia nijakości. Jednymi z nielicznych wyjątków jest tutaj Peebe – mocno irytująca asariańska badaczka która w oryginalnej trylogii dostała by kulkę na powitanie oraz  Jaal – bardzo otwarty w kwestii okazywania swoich emocji członek ruchu oporu lokalnej rasy, który stopniowo przechodzi z bycia względnie interesującym (w końcu to nowa rasa) do bycia umiarkowanie upierdliwym.

Kolejnym rozczarowaniem jest tu główny zły, chociaż jest przyzwoicie scharakteryzowany został przygotowany w taki sposób, że pozbawiony jest jakiejkolwiek charyzmy, jego korzenie zostają jedynie z grubsza wspomniane i poprowadzone w taki sposób że po pewnym czasie nawet przestało mnie interesować dlaczego BioWare zostawiło w jego historii aż tyle dziur które mogłyby pchać intrygę do przodu. Nawet wątek rywalizacji o to kto odnajdzie pierwszy technologię porzuconych zdołano przedstawić w sposób który sprawia że już po kilkunastu godzinach przestałem się tym wszystkim interesować i po prostu parłem do przodu.

Nie lubię piasku. Jest szorstki i drażniący. Wszędzie się wciska

Jednym z ważniejszych zadań jakie stoją przed Pionierem w nowej galaktyce jest odkrywanie i zwiedzanie, zacznijmy może od skali makro, czyli układów gwiezdnych między którymi skaczemy w poszukiwaniu interesujących miejsc. Sam mechanizm nie jest zbyt interesujący, to co mogło napędzać naszą ciekawość w poprzednich odsłonach to czytanie informacji o planetach w różnych układach drogi mlecznej. Już wiecie w czym problem gdy „dolecieliśmy” na Andromedę? Jeśli nie to odpowiem – trzeba być prawdziwym maniakiem żeby wiedzieć cokolwiek z dość wątłej wiedzy o tej galaktyce, istnienie większości planet o które zahaczamy jest obecnie jedynie w sferze domysłów a one same w większości mają nazwy kodowe lub nazwane na cześć bohaterów obcej rasy.

Gdy wylądujemy na jednej z kilku planet – w sumie czterech „pełnoprawnych” i kilku kolejnych stworzonych w różny sposób na pół gwizdka pojawia się przed nami dużo „aktywności”: zadań pobocznych, mikro fetch-questów, baz wroga, skrzyń z łupem, stref bogatych w surowce które możemy zlecić wydobywać itp. Niestety ich ilość nie przekłada się na jakość, gdy wpadniemy w rytm potrafią być przyjemnie odmóżdżające, zdecydowanie jednak nie określiłbym ich jako interesujących, dotyczy to zarówno pierdół jak i większych misji.

Jednym z powodów dla którego klepanie kolejnych aktywności potrafi być przyjemne jest drastycznie poprawiony mechanizm jazdy łazikiem, który ciągle niedomagał (lub nie istniał) w poprzednich odsłonach – tutaj można śmiało powiedzieć że jest całkiem niezły, a na jednej z pobocznych planet ze znacznie niższą grawitacją przez pewien czas bawiłem się naprawdę przednie – prawdopodobnie najlepiej w ciągu całej gry.

Eksploracja na piechotę nie sprawiała mi niestety już takiej przyjemności, podobnie przebywanie w dużych miastach które są wydzielone od normalnego otoczenia. W tym miejscu pozytywniej przedstawia się zwiedzanie większych ruin porzuconych, które zawierają więcej elementów platformowych oraz trochę łamigłówek przestrzennych lub logicznych. Nie jest to oczywiście poziom na przykład Tomb Raidera albo Uncharted a niektóre fragmenty są po prostu kiepsko zaprojektowane, dają one jednak bardzo potrzebną chwilę oddechu od klepania kolejnych przeciwników.

And my axe!

W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o walkach jakie będziemy musieli stoczyć. Podobnie jak w poprzednich odsłonach mamy do czynienia ze strzelanką z osłonami i drobną domieszką „magii” prezentującą przyzwoity poziom. Trochę słabą jeśli uznajemy Mass Effecta za strzelanitę TPP, ale zdecydowanie wystarczającą dla action RPG – w każdym razie nie ma już nawet śladu po „drewnie” z pierwszej odsłony. Andromeda zdołała jednak rozwinąć nieco formułę z głównej serii wprowadzając do rozgrywki plecak odrzutowy w efekcie drastycznie zwiększając dynamikę starć, zdecydowanie nie zaszkodziło też że większość walk toczymy w otwartej przestrzeni, choć wciąż nie brakuje potyczek w korytarzach i zamkniętych arenach.

Trochę gorzej prezentuje się rozwój postaci i naszego wyposażenia – jeśli „rozwijamy” się na bieżąco ciężko zauważyć jakąkolwiek różnicę ze względu na skalowanie poziomu przeciwników, jeśli rozwijamy się skokowo przez krótki czas czuć satysfakcję, choć jest to głównie związane z tym że wcześniej byliśmy po prostu z tyłu w wyścigu zbrojeń. Crafting ekwipunku również jest wciśnięty tutaj „bo przecież crafting musi być” i nie wnosi nic ciekawego do rozgrywki, co najwyżej daje pretekst do skanowania czego popadnie żeby pozbierać punkty badań. Naprawdę nie jestem w stanie pojąć dlaczego ta mechanika nie została bardziej rozbudowana i zaakcentowana – w końcu jesteśmy tam gdzie nie postawił nogi jeszcze żaden człowiek.

Przepraszam, moja twarz jest zmęczona.

No ale zostawmy już ten temat i przejdźmy do legendarnej już grafiki w Mass Effect: Andromeda, w pierwszej kolejności chciałbym najpierw powiedzieć co wyszło w porządku. Całkiem nieźle prezentują się otoczenia, które chwilami wyglądają naprawdę ładnie, ogólnie jednak jak na standardy PS4 jest schludnie, choć raczej przeciętnie. Co jeszcze jest OK? Cóż, w tej grze nie ma już niczego innego co można uznać za ładne, a mówię tu o stanie po ostatniej łatce poprawiającej co sie tylko dało, początkowo podobno było jeszcze gorzej.

Prawie wszystkie postaci zostały w bardzo wyraźny sposób wygenerowane automatycznie i tylko najważniejsze zostały lekko poprawione przez co drugoplanowe modele wyglądają cokolwiek dziwacznie, ale nawet najważniejsi bohaterowie wyglądają dość słabo jak na współczesne standardy. Prawdziwy horror zaczyna się jednak przy animacjach – wszyscy poruszają się z braku lepszego słowa dziwnie, nie mówię tutaj nawet o błędach kiedy na przykład podczas biegu nagle nasze kolana znajdują się na wysokości uszu. Jeszcze gorzej jest w trakcie rozmów – animacje twarzy wzbudzały we mnie niepokój a sposób poruszania się i gestykulacji jest niebezpiecznie blisko poziomu średniobudżetowej gry z pierwszych lat szóstej generacji, a nie wysokobudżetowej odsłony znanej i lubianej serii w połowie generacji ósmej. Myślę że w tej sytuacji czułbym się bardziej swojsko z całkowitym wyłączeniem animacji twarzy. Często zdarzają się też problemy z automatycznym umieszczeniem kamery w trakcie rozmów z NPC który na przykład korzystał z komputera przy ścianie, albo rozpoczęta automatycznie po wejściu do jakiegoś pomieszczenia a towarzysz był za nami. Jeśli dobrze pójdzie nie widać nic poza plecami naszego awatara, jeśli mamy pecha wykadruje się na nasze dziurki w nosie i kawałek ręki NPCa. Problemy były ponoć jeszcze gorsze we wcześniejszych wersjach gry, na szczęście jednak nie musiałem tego widzieć.

Cała ta fuszerka w kwestii grafiki niestety nie łączy się z szybkim działaniem gry i błyskawicznymi czasami wczytywania. O ile gra zazwyczaj trzyma niezbyt imponujące, ale akceptowalne 30 klatek na sekundę z ewentualnymi niezbyt częstymi i mało uporczywymi spowolnieniami to czasy wczytywania są dość męczące. Choć może czasy wczytywania jak na dzisiejsze czasy nie są takie złe, problemem jest że w zależności od lokacji potrafią występować nawet co kilka minut, na przykład na statku czasem dochodząc do poziomu gdzie więcej czasu spędzamy pod wczytującymi kolejne lokacje drzwiami niż przemieszczając się. Mniej uciążliwe ale nieco irytujące jest ciągłe doczytywanie się postaci trzecioplanowych w miastach, zwykle tuż przed naszym nosem. Podobnie irytujące po pewnym czasie staje się „zawieszanie” się gry na około sekundę w czasie gdy PlayStation doczytuje kolejny kwadrat mapy właśnie zwiedzanej planety pozostawiając nas w akompaniamencie wyjącego na pełnych obrotach silnika naszego łazika.

Udźwiękowienie na szczęście prezentuje się już na poziomie efekty dźwiękowe są poprawne, muzyka co prawda nie zapada w pamięć, ale stanowi dobre tło dla rozgrywki a aktorzy głosowi odwalili kawał dobrej roboty. Warto jednak pamiętać że w przeciwieństwie jednak do poprzednich odsłon nie doczekaliśmy się pełnej polskiej wersji językowej a jedynie polskich napisów i interfejsu.

W ramach podsumowania Mass Effect: Andromeda okazał się sporym rozczarowaniem: znacznie ulepszona walka i eksploracja nie zdołały uratować rozgrywki wypełnionej po brzegi setkami nudnych i powtarzalnych aktywności, a dość nijaka historia opowiedziana w trakcie gry zabrakło ciekawych bohaterów i świetnej chemii między nimi które wyrywały fabułę z objęć przeciętności.

Dodatkowo grę trapią ogromne problemy z animacjami postaci, zwłaszcza podczas rozmów, modele postaci wyglądają jak z początków generacji i jedyne na czym można zawiesić oko to od czasu do czasu otoczenie. Dodatkowo wersja na PlayStation 4 miała zdecydowanie nieprzyjemne czasy wczytywania, choć długość pojedynczego doczytywania mieściła się w niezbyt chlubnej, ale jednak normie dla tej generacji to już częstotliwość przerw na doczytanie kolejnego fragmentu mocno dawała mi się we znaki. Jedyny element składowy ostatecznej oceny o którym nie mogę powiedzieć złego słowa to udźwiękowienie przy którym odwalono kawał solidnej roboty.

Andromedy niestety nie mogę polecić nikomu, a już szczególnie fanom starej trylogii, jeśli jednak tak czy inaczej macie już tą grę, albo zastanawiacie się o co to całe psioczenie – od biedy jest w stanie dostarczyć kilkadziesiąt godzin niezbyt satysfakcjonującej rozgrywki.

Ocena ogólna: 6
Grafika: 5
Dźwięk: 8
Grywalność: 5

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.