RetroAge Recenzja, GameBoy Advance The Legend of Zelda: The Minish Cap
RecenzjaGameBoy Advance

The Legend of Zelda: The Minish Cap

Loading

Nintendo znane jest przede wszystkim z tego, że każda ich gra to murowany hit zarówno w opinii graczy, krytyków jak i w wynikach sprzedaży. Gigant z Kioto nie byłby jednak sobą gdyby nie eksploatował swoich serii i postaci do granic możliwości. W ten sposób każda platforma zawsze dostaje znane i lubiane gry z serii uwielbianych przez miliony ludzi na całym świecie. Nie inaczej stało się z handheldem Game Boy Advance, który prócz konwersji wielu hitów ze SNESa, doczekał się również wyśmienitych gier na licencji wielkiego N, w tym fenomenalnej The Legend of Zelda: The Minish Cap pretendującej do miana najlepszej gry na GBA.

Dawno, dawno temu za górami i za lasami, spokojna kraina miodem i mlekiem płynąca staje w obliczu zagrożenia. Można by rzec, że fabuła identyczna jak w każdej Zeldzie, ale jednak znów nieco inaczej. Tym razem historia kręci się wokół Picori zwanych również Minishami. Ta rasa malutkich stworzeń przypomina nasze popularne krasnoludki. Przed laty w obliczu zagrożenia te niewielkie istoty pomogły rasie ludzi pokonać odwieczne zło dając im magiczny miecz i światło. Od tego momentu, co roku obchodzony jest festyn upamiętniający tamto niezwykłe wydarzenie. Akcja gry rozpoczyna się właśnie w trakcie jednej z takich imprez. Wszystko przebiega zgodnie z planem do czasu, kiedy to w zamku władcy Hyrule pojawia się czarnoksiężnik Vaati. Niegodziwiec zamienia księżniczkę Zelde w kamienny posąg i łamie magiczny miecz Picori. Złe moce ogarniają całą krainę, a ład i porządek może przywrócić tylko bohater, którym oczywiście okazujemy się my. Zdjęcie klątwy ciążącej na księżniczce Zeldzie możliwe będzie tylko przy użyciu magicznego miecza, który został złamany i tym właśnie w pierwszej kolejności należy się zająć. Według legendy przekuć mogą go niestety tylko Picori, które nie wiadomo czy tak naprawdę istnieją, bo nikt z żyjących nie widział ich na własne oczy. Link wyrusza, więc na poszukiwanie czegoś, co tak naprawdę znane jest mieszkańcom Hyrule tylko z opowieści. Jak to w życiu bywa nawet najbardziej niestworzona historia ma w sobie jakieś ziarenko prawdy, dlatego Picori prędzej czy później uda się odnaleźć. O dziwo mieszkają oni przez cały czas wokół ludzi. W mysich dziurach, grzybach, albo pniach starych drzew. Ze względu na swoje pochodzenie i miejsce zamieszkania Picori dzielą się na miejskich, leśnych i górskich. W każdej z tych lokalizacji można, więc przy odrobinie szczęścia spotkać te mikroskopijne istoty. Aby porozumieć się z miniludkami trzeba poddać się miniaturyzacji korzystając z porozmieszczanych w całej krainie portali. Gra nabiera wówczas innego wymiaru (dosłownie), bo podróżując w wersji zminiaturyzowanej choćby po zwykłej łące problemem może okazać się krwiożercza biedronka, chrabąszcz a nawet krople padającego deszczu!

Niezła historyjka z tego wychodzi, ale zapytacie zapewne co z tym wszystkim ma wspólnego tytułowy Minish Cap? Otóż kluczową postacią w naszej przygodzie okaże się Elzo – żywa magiczna czapka, podróżująca na głowie Linka, która nie dość, że bardzo gadatliwa to jeszcze niezwykle pomocna. Skrywa ona pewną tajemnicę, która jest ściśle związana z fabuła, ale najlepiej będzie, jeśli o tym przekonajcie się już osobiście drodzy gracze.

Rozgrywka w The Legend of Zelda: The Minish Cap podobnie jak poprzednie części z tej serii opiera się na utartym schemacie „odwiedź świątynie/podziemia i odnajdź nowy przedmiot, dzięki któremu pchniesz fabułę do przodu”. Sprowadza się to do tego, że po każdym zdobyciu jakiegoś nowego gadżetu trzeba odwiedzić ponownie wszystkie dotychczas poznane lokalizacje w celu wypróbowania w nich naszego nowego ekwipunku. Na początku nie sprawia to większych trudności, ale w miarę jak odkrywany przez nas teren jest coraz większy to staje się to co najmniej kłopotliwe, a w pewnym momencie nawet nieco nużące. Im więcej miejsc do odwiedzenia i więcej przedmiotów do wykorzystania, tym łatwiej coś przegapić i utknąć na dłużej (jak to w Zeldach bywa) szukając rozwiązania, które często nie jest wcale tak oczywiste i logiczne. Nie będę jednak przytaczał tu przykładowych zagadek i pozbawiał was tym samym zabawy drodzy czytelnicy, ale dorzucę jedynie, że wiele pomysłów zaczerpniętych jest z innych części Zeldy, więc ci z was, którzy z takowymi mieli do czynienia, będą mieli z pewnością dużo prostsze zadanie. Wspomnę tylko, że samych przedmiotów jest całkiem sporo, bo nawet licząc dość pobieżnie wyszło mi ich ponad dwa tuziny. Wśród nich znajdziemy tak banalne jak słoik z psim jedzeniem, przez łuki, tarcze, latarnie i mikstury, a kończąc na potężnych magicznych przedmiotach jak chociażby bransolety siły.

Grafika to absolutna czołówka gier na konsoli Game Boy Advance. Oprawa wizualna jest bardzo zróżnicowana, a i obiektów na które natrafimy jest całe mnóstwo. Nie sposób przyczepić się do czegokolwiek, bo prócz tego, że wszystko wykonane jest bardzo starannie i ze smakiem to do tego zadbano jeszcze o drobne detale. Całość sprawia, że świat tętni życiem, dzięki czemu jeszcze łatwiej zanurzyć się w tej baśniowej historyjce i wcale niełatwo jest się od niej oderwać. Można by zaryzykować stwierdzenie, że oprócz grania warto też pozwiedzać okolice by popodziwiać kunsztu grafików z Capcomu.

Utworów muzycznych jest całe mnóstwo i praktycznie za każdym razem gdy przechodzimy z jednej lokalizacji do drugiej to zmienia się melodia. Każdy kawałek z całą pewnością pasuje do miejscówki, w której w danej chwili się znajdujemy, ale nie da się ukryć, że wszystkie utrzymane są w podobnej konwencji. Ponieważ większość obszarów odwiedzamy wielokrotnie włócząc się po okolicy (często więcej niż np. trzydzieści razy) szukając rozwiązania jakiejś zagadki, to przydałoby się nieco urozmaicić warstwę dźwiękową choćby za pomocą losowych utworów. Mimo tego drobnego mankamentu oprawa audio jest najwyższych lotów.

Osobiście uważam, że The Legend of Zelda: The Minish Cap to najlepsza Zelda w jaką miałem przyjemność zagrać, chociaż muszę przyznać, że długo zastanawiałem się czy aby na pewno przebija mojego ulubionego dotychczas Link to the Past na SNESa. Bez wahania polecam wszystkim fanom serii Zelda i nie tylko, bo przysiadając do tej gry przeżyjecie naprawdę wspaniałą przygodę

Ocena ogólna

The Legend of Zelda: The Minish Cap

GAME BOY ADVANCE

Grafika
100%
Dźwięk
90%
Grywalność
90%

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.