Są w życiu człowieka takie chwile, że wątpi w sens niektórych rzeczy. Ostatnio takie myśli dopadły także i mnie, kiedy patrzyłem na swoją graciarnię. Zacząłem się zastanawiać po co mi te wszystkie płyty i kartridże, skoro ciągle brak mi czasu żeby usiąść i spokojnie pograć. Nachodziły mnie coraz częściej myśli, żeby sprzedać wszystko w diabły skoro i tak nie mam nawet chwili na chwycenie pada, i chwilę odprężenia . Jednak wraz z ostatnim nabytkiem radykalnie zmienił się mój punkt widzenia.
Jak to często w życiu bywa udzielił mi się chroniczny brak czasu na cokolwiek. Patrzyłem więc złym okiem na kuszące konsolki i gry jakby wołające do mnie „włącz mnie”. Jednak bezlitośnie tykający zegar przypominał, że nie ma na to czasu… Praca – dom, dom – praca, zawieźć młodego do przedszkola, zdążyć do pracy…, naprawić jakieś zepsute przedmioty po przejściu huraganu zwanego dzieckiem. Nadeszła wreszcie upragniona chwila odpoczynku kiedy można się rozsiąść wygodnie w fotelu i chwycić za pada… Gapię się wtedy na okładki i nie wiedząc co wybrać udaję się na spoczynek, a gdzieś w podświadomości plącze się myśl pozbycia się niepotrzebnych gratów…
Wraca jednak chwila wolnego czasu, przygotowałem jakieś materiały, napisałem nawet recenzję… coś tam odrobinę pograłem. W przypływie wczesno wiosennego entuzjazmu przewertowałem rodzimy serwis aukcyjny i udało się zamówić parę gratów. Znów jednak nadchodzi chwila, kiedy doba jakby się kurczy. Bezgranicznie zmęczony siedzę na kanapie delektując się dniem wolnym, kiedy młody zaczyna po mnie skakać i wołać „włącz mi to Mario tutaj”. Pokazał co chce i rozsiada się w fotelu z padem w dłoni i odpalonym „Super Mario World” na SNESie. Czuję ulgę, zapadła cisza na parę minut, ku mojemu zdziwieniu mija jednak piętnaście minut, potem kolejne – a cisza nadal trwa. Zwyczajowo wystarczył kwadrans na utratę nerwów przez młodego i wrzucenia pada do reszty zalegających w szufladzie. Teraz jednak siedzi już okrągłe trzydzieści minut z językiem wywalonym na wierzch i coś tam wciska, kombinuje… Zainteresowało mnie to i zacząłem podglądać ukradkiem co on tam tworzy. Widzę na twarzy pełne skupienie podczas zmagań w pierwszej planszy z próbą przeskoczenia jakiejś dziury… kilkanaście nieudanych prób jednak wyczerpało jego zasób cierpliwości. Myślę sobie: znów odpuści na tydzień, albo i dwa. Miłośnik gier wideo raczej z młodego nie wyrośnie, jakoś im razem nie po drodze. W czasach kiedy dzieci nie odrywają się od komputerów mój dzieciak po raz kolejny olewa elektroniczną rozrywkę i wraca do resoraków, i innych zabawek. Jednak mijają dwie, może 3 godzinki i znów atak na Mario. Po kilkunastu takich atakach udało mu się nie wpaść do dziury. On dumny że mu się udało. Ja, że pomimo porażek próbuje do skutku.
Mija parę dni i przychodzi zamówiony Gamecube. Synek ciekawy świata i taty zabawek stwierdza, że przyszło „nowe plejstyszyn”. Nastał czas testów, młody siedzi obok… odpalamy jedną grę, drugą, wszystko działa więc odpalamy ostatnią z zakupionego zestawu: Super Mario Sunshine. Szkrabowi aż otworzyła się buzia z zachwytu i sam zabrał się za sprawdzanie wspomnianego tytułu. Podczas próby przerwania tych swoistych testów nie obyło się bez awantury, on spać nie idzie, gra teraz w „duże Mario”.
Od tamtej pory minęło już parę tygodni, a młody łobuz z uporem maniaka lata po głównej mapie i szpera w każdym kącie. Miło czasem popatrzeć z boku, jak siedzi rozczochrany, z pałającym okiem i jęzorem na wierzchu próbuje gdzieś się dostać albo coś wykombinować. Przypominają mi się opowieści mamy jak to ja tak siedziałem nad Mario i próbowałem coś tam zrobić. Ponoć wyglądałem identycznie – nie wiem, nie pamiętam. W przeciwieństwie do prób grania na SNESie, tutaj zachowuje anielską cierpliwość. Aż dziw bierze, jak nie moje dziecko.
Znów minęło parę dni, od rana sprzątaliśmy, zrobiliśmy obiad w końcu zasiedliśmy do dużego Mario. Wspólnymi siłami uporaliśmy się z pierwszą misją jaka nas czekała… potem z drugą… i wtedy mnie oświeciło… Przyjdzie taki dzień, że resoraki pójdą w kąt, jakieś tory i parkingi tak samo, a jego już duże Mario interesować przestanie… być może znajdzie jakiś inny obiekt zainteresowania, bądź wpadnie do graciarni i zacznie sięgać po kolejne tytuły, niekoniecznie z wąsatym hydraulikiem w roli głównej…
To olśnienie odpędziło ode mnie wszystkie chęci sprzedaży moich pieczołowicie zbieranych gratów. Pomimo tego, że brak mi czasu na korzystanie z tych wszystkich zasobów, dzieciak zagląda tam coraz chętniej, i coraz lepiej się przy tym bawi, ucząc tatę jak grać w duże Mario, jednocześnie ucząc się samemu robić dokładnie to samo. To wszystko właśnie sprawiło, że porzuciłem te wszystkie rozterki gracza zapracowanego. Zabawki zostają w domu. Przecież na czymś trzeba „grać w Duże Mario”.